Doznanie ascetycznych melodii wśród wielkomiejskiej przestrzeni
Kilka lat temu pochylałam się na moim blogu nad pierwszymi singlami warszawskiego zespołu Moris. Nazwa grupy została obecnie poszerzona o tajemnicze literki BLN, w dodatku pod koniec ubiegłego roku ukazała się debiutancka, pięcioutworowa epka formacji, zatytułowana niemniej zagadkowo Dzień powszedni, sobota, święto.
Wspomniane powyżej enigmatyczne szyfry są ściśle związane z Warszawą, a więc miastem, które zamieszkują członkowie zespołu Moris BLN. Z kolei trzy końcowe literki nazwy grupy nawiązują do dzielnicy Bielany, gdzie zostały skomponowane wszystkie utwory, znajdujące się na recenzowanym minialbumie. Za oryginalne brzmienie formacji odpowiada przede wszystkim charyzmatyczny, melorecytujący wokalista i autor tekstów – Jędrzej Cichocki oraz wirtuoz instrumentów klawiszowych – Antoni Martynowicz. Malownicze pejzaże, ekspresyjne kanonady uderzeń i rytmiczna precyzja to specjalność perkusisty – Adriana Błaszczyka, a mroczny liryzm nasyconych dźwięków basu kreuje Aga Bot. Warto też odnotować, że niejednokrotnie brzmienie zespołu wzbogacają instrumenty dęte. Płytę Dzień powszedni, sobota, święto, której tytuł nawiązuje do rozkładów jazdy komunikacji miejskiej, rozpoczyna kompozycja Buzz, Chudy i ojczyzna. Postaci w tytule autor słów zaczerpnął z kultowego filmu animowanego Toy Story. Do statycznego pulsu sekcji rytmicznej, w ramach którego bas wykonuje przystępną melodię, rychło dołączają chrapliwe zgrzyty gitary, a następnie rozedrgane, przesiąknięte szlachetnym archaizmem motywy klawiszy. Perkusja przez cały utwór zachwyca salwami błyskotliwych uderzeń w zwieńczeniach fraz. „To ja twój Bóg, honor i ojczyzna” – Jędrzej Cichocki frapująco inicjuje zmyślny słowotok. Tekst przepływa wartko, aczkolwiek subtelnie za sprawą łagodnego tembru głosu wokalisty, który pozwala sobie jedynie na przenikliwy krzyk w wyrazach: „Tadka Nalepy”. Wykonawca czasem zbyt szybko wymawia słowo „jest”, przez co nie słychać w nim ostatniej głoski. Efektowne, choć niepozbawione figlarności, interludium instrumentalne należy do saksofonu, na którym zagrał Pan Mareczek Chołoniewski (dokładnie tak pieszczotliwie zespół przedstawił go, wymieniając poszczególnych muzyków). Nagle objawiają się odgłosy, przywodzące na myśl pracę wykonawców w studiu. Pierwszoplanową rolę odgrywa tutaj zdanie: „nie mamy tych klawiszy”, podlane soczystą zawiesiną pogłosu. Nie brakuje również modulowania wysokościami dźwięków, kojarzącego się z dubowymi eksperymentami. Po chwili słyszalna wcześniej, instrumentalna melodia rozbrzmiewa w dynamicznym, wręcz tanecznym anturażu, dodając piosence żwawego napędu. Moim ulubionym utworem na recenzowanej płycie jest (noszący wyraźne znamiona muzyki reggae) 1999. Pulsację rodem z Jamajki najbardziej słychać w uderzeniach perkusji, zdobiących zwrotki. Witalną jaskrawość wzmaga flet poprzeczny, na którym zagrała Dominika Sztajnke. Melodyjny refren wyróżnia gwałtowna zmiana rytmu oraz śpiewność linii melodycznej, a wokaliście wtóruje kontrapunkt, klarownie i dynamicznie zaintonowany przez Adriana Błaszczyka, który pokazał tu intrygujący arsenał głosowych możliwości. Ciekawym detalem wykonawczym jest dla mnie rozłożony akord fletu, wytwornie domykający pierwszy refren. Przez surrealistyczną warstwę słowną ponownie przemykają Buzz i Chudy, a wers, mówiący o tym, by wysadzić sejm, reprezentuje bunt przeciwko zastanej rzeczywistości. Najbardziej rockowy akcent stanowi utwór W szafie na amen. Dystyngowanym, niskim rejestrom basu przeciwstawiają się krystalicznie czyste, klawiszowe współbrzmienia. Pomiędzy nimi rozpościerają się perkusyjne stukoty, z których ochoczo wyławiam częste kaskady trzydźwiękowych motywów w ramach parzystego metrum. Z czasem klawisze raczą nas dzwoneczkowymi akordami, będącymi harmoniczną osią całego utworu. Chropowate solówki gitary dodają piosence (zasygnalizowanego wcześniej) rockowego sznytu, a medytacyjna melorecytacja wokalisty jedynie incydentalnie balansuje na granicy krzyku. Wykonane w samym zwieńczeniu tytułowe słowa upiększa natomiast szczypta śpiewnego, nieco teatralnego swingu.
Kolejne dwie piosenki to właściwie jeden utwór w dwóch odsłonach, którego wymowny tytuł-imperatyw głosi dobitnie: Nie pal wiedźmy, spal Marzannę. Najpierw wokalny strumień słów rozgrywa się na tle klawiszowego riffu, złożonego z ornamentalnych, symetrycznych motywów, domkniętych podniosłymi, kwartowymi skokami. Słyszalne są one naprzemiennie w kierunku opadającym i wznoszącym. Uwagę przykuwają wielokrotnie powtarzane, onomatopeiczne okrzyki: „trach trach”, rozlegające się synchronicznie z uderzeniami perkusji. Wyróżnikiem drugiej zwrotki są zgrzytliwe płaszczyzny gitary, zaostrzające nastrój utworu. Kiedy nadchodzi liryczny fragment, wokalista powtarza czasowniki: „chodziliśmy, paliliśmy, topiliśmy”, jednak nie akcentuje ich (zgodnie z normą wzorcową języka polskiego) proparoksytonicznie, czyli na trzeciej sylabie od końca. Pozostaje przy akcentowaniu na przedostatnią sylabę, coraz częściej spotykanym w mowie potocznej. Opisywany komponent piosenki otulają klawiszowe impresje, które następnie, dyskretnie wsparte anielskimi, syntetycznymi motywami, imitującymi flet, wiodą melodyczny prym. Warto wsłuchać się, jak Antoni Martynowicz oczarowuje tu łagodnością i słowiańskością perlistych, fortepianowych dźwięków. Ich uczuciowość nie przestaje wzruszać mnie do łez. Bezprecedensowym patentem jest umieszczenie przez zespół drugiej wersji opisywanej kompozycji natychmiast po poprzedniej. Pod względem wykonawczym mamy tu prawdziwą wisienkę na torcie – ekspresyjne, jazzujące wokalizy, kunsztownie zaśpiewane przez Mariana Lichtmana, znanego z zespołu Trubadurzy. Jego żarliwe, ornamentalne improwizacje słychać podczas onomatopeicznych, zapadających w pamięć wykrzykników: „trach trach”.
Epka Dzień powszedni, sobota, święto zespołu Moris BLN to skromny, ale treściwy zestaw melodyjnych piosenek. Ekspresja wykonawcza wszystkich muzyków sprawia, że niejako można w tych kompozycjach usłyszeć hałaśliwy pęd wielkiego miasta, choć nie brakuje też momentów baśniowych, wręcz marzycielskich. Oszczędne w środkach linie melodyczne urzekają przebojowością, lecz ich nieodłącznym pierwiastkiem jest zimnofalowa, melorecytacyjna powściągliwość wykonawcza. Moją uwagę zwróciły także aranżacyjne smaczki, wysuwające się na pierwszy plan w poszczególnych partiach instrumentalnych. Surrealistyczne, poetyckie teksty opiewają zarówno teraźniejszość, jak i odwołują się do wspomnień narratora sprzed lat. Bardzo kibicuję formacji Moris BLN, ponieważ w tej warszawskiej, szlachetnie archaicznej zimnej fali odnajduję jakąś nieuchwytną młodzieńczość, której mam nadzieję zespół nie zatraci w swych kolejnych poczynaniach.