Doznanie dźwiękowych korzeni w wartkim potoku uniwersalnych treści
Dzisiaj chciałabym powrócić do muzycznej przeszłości za sprawą wspaniałego albumu I Ching, wydanego w 1983 roku. Spotkało się na nim mnóstwo znakomitych muzyków pod wodzą Zbigniewa Hołdysa. Jakie wykonawcze detale czynią to wydawnictwo wyjątkowym? Odpowiedź na powyższe pytanie znajdziecie w kolejnych akapitach.
Mariaż z chlubną przeszłością, czyli szeroko pojętymi korzeniami, daje o sobie znać już w tytule albumu – I Ching, odwołującym do starożytnej Księgi Przemian. Na płaszczyźnie muzycznej współistnieją tu z kolei różne nurty, od silnych wpływów bluesa, aż do znaczących flirtów z folkiem, a nawet reggae. Całość liczy 14 utworów, których mocną stroną są śpiewne melodie oraz uniwersalne, po dziś dzień skłaniające do refleksji teksty, głównie autorstwa niezastąpionego poety polskiej piosenki – Bogdana Olewicza.
Charakterystyczne, tubalne uderzenia perkusji Wojciecha Morawskiego inicjują pierwszą kompozycję – Heksagram sześćdziesiąty piąty. Jej bluesowy sznyt podkreśla zaduma wiodącej melodii Zbigniewa Hołdysa. Zanim rozkwitnie ona na dobre, słychać intrygujące wokalizy, złożone z celowo poszarpanych dźwięków i oparte na samogłosce „o”. Tekst, upstrzony garścią życiowych prawideł, rozbrzmiewa niezwykle czytelnie, a śpiewne ozdobniki występują incydentalnie, na przykład w wyrazie „smak”. Z wokalem zawzięcie dialogują melancholijne motywy gitary, jak również basu. Złote myśli, m.in.: „muzyka jest pokarmem duszy”, a także: „bądź jak lustro, co odbija cudzy gniew”, pozostają aktualne po dziś dzień, zapadając głęboko w pamięć. Statyczna forma opisywanej piosenki i przystępna melodia pozwalają w pełni rozkwitnąć tym filozoficznym strofom. Utwór Miss propagandiss kształtuje kontrast pomiędzy surowymi, wokalnymi wykrzyknieniami Zbigniewa Hołdysa a uporczywymi tyradami, recytowanymi przez Joannę Posmyk w języku francuskim. Ze zwięzłych okrzyków wokalisty, dla przykładu podam: „ja też chcę żyć”, sączy się rozgoryczenie i frustracja, jednak instrumentalny akompaniament brzmi pogodnie. Osnowę piosenki stanowi motoryczny, gitarowy riff, a sekcja rytmiczna raczy nas stałym pulsem. Dopiero w ostatniej zwrotce narratorowi, przygniecionemu egzystencjalnymi trudami, brakuje sił na krzyk, końcowe frazy śpiewa zatem ciszej, ale emocjonalny żar nie gaśnie ani przez chwilę. Dziełem, w którym elementy bluesa krzyżują się z reggae’owym pulsem, jest Dyktator. Melancholijną linię melodyczną Zbigniewa Hołdysa zaostrzają chrapliwe dźwięki basu Andrzeja Nowickiego. Wielowarstwową przestrzennością zachwycają też (funkcjonujące na zasadzie powracającego motywu) warkoty gitary elektrycznej Wojciecha Waglewskiego, najpierw instrumentalnie dublujące wokalizę na samogłosce „o”, później natomiast rozbrzmiewające samodzielnie. Bluesowy letarg gwałtownie przerywa buntowniczy okrzyk, będący jednocześnie tytułem kolejnej kompozycji – Nie będzie nas. Ów pesymistyczny, dekadencki szlagwort przewija się przez cały utwór, którego atutem jest motoryka szaleńczego, rockowego napędu, uwydatniona dzięki precyzyjnej grze perkusisty – Pawła Markowskiego. Melodię wokalną tworzą symetryczne salwy repetowanych dźwięków, a liryczny pierwiastek objawia się jedynie od słów: „czasem mam taką wielką ochotę”. Te oniryczne wersy Zbigniew Hołdys wykonał z dystynkcją, roztaczając nad nimi aurę śpiewnego legata. Oplatają je dodatkowo ziarniste, metaliczne dźwięki fortepianów, które (jak głosi informacja we wkładce do płyty) zostały „potraktowane kostką”. Zaszło tu więc rzadkie w muzyce rockowej, niezwykle frapujące brzmieniowo, zjawisko preparacji fortepianu. Podniosłą pieśń Ja płonę, w której wiodąca linia melodyczna należy do Wojciecha Waglewskiego, rozpoczynają aksamitne stukoty perkusji, przez cały utwór budujące balladowy, zamglony nastrój. Wyróżnikiem śpiewnej partii wokalnej są niewielkie (najczęściej tercjowe) odległości pomiędzy dźwiękami. Nieco większy, kwartowy skok okala tytułowe słowa. W zakończeniach zwrotkowych fraz często słychać wytworne ornamenty. Refren przepełniają natomiast kaskady repetowanych dźwięków, które z gracją otaczają rozłożone akordy gitary. Łagodny tembr głosu Wojciecha Waglewskiego urzeka natchnionym ciepłem. W tekście ciekawie została przedstawiona siła ognia, bowiem mamy do czynienia wyłącznie z jej destrukcyjnym aspektem, nie takim, który życiodajnie rozpala duszę, ale przeciwnie – rozsiewającym jedynie dym i swąd.
Wojna chudych z grubymi to nie tylko najbardziej rozpoznawalny utwór na albumie I Ching, lecz także moja najukochańsza kompozycja opisywanej supergrupy. Z intymnych, gitarowych motywów, podbitych niepozorną wokalizą, wyłania się konstatacja ciężkiego kalibru, którą Zbigniew Hołdys kawa na ławę wyłożył już w pierwszym zdaniu: „nienawiści tyle jest, aż w powietrzu wisi coś”. Ta niewesoła refleksja, ubrana w dostojną szatę katarynkowo repetowanych dźwięków, determinuje kolejne gorzkie wnioski, słusznie krytykujące wszechobecne konflikty i sztuczne podziały. Zawsze z uwagą wyławiam melodyjną wokalizę na samogłosce „o”, złożoną z opadającego motywu i kunsztownie domykającą pierwszą zwrotkę. Fascynuje też ekspresyjny puls sekcji rytmicznej, szczególnie urzekają poszarpane, z lekka mroczne dźwięki basu, odrobinę na modłę Stinga wykreowane przez Zbigniewa Hołdysa. Po każdej zwrotce słychać instrumentalny refren w postaci trzepoczących, klarownych solówek mandoliny, autorstwa Wojciecha Waglewskiego. Po wybrzmieniu wszystkich słów, rzeczony instrument przejmuje stery, efektownie improwizując na kanwie wcześniejszej, niezwykle przebojowej melodii. Jej relikt można usłyszeć tylko czasami, schowany w gąszczu wirtuozowskich popisów. Zamglone pohukiwania kształtują niepokojący nastrój kompozycji Gazeta. Melodię wokalną często przyciemniają tu przesiąknięte zadumą półtony, czyli najmniejsze odległości pomiędzy dźwiękami. Tylko w jednym momencie, niespodziewana świetlistość oplata słowo „czuwa”, zbudowane z jaskrawego, rozłożonego akordu. Wyrazisty kontrapunkt, stanowiący wokalizę na samogłosce „a”, dochodzi do głosu począwszy od odbierającego wszelkie złudzenia wersu: „zapłacisz każdą z cen”. Najwięcej rockowej ekspresji dostrzegam w utworze Człowiek mafii. Niepodrabialne brzmienie jest tu zasługą chrapliwych, riffowych płaszczyzn gitary elektrycznej Andrzeja Nowaka oraz perkusyjnych, syczących stukotów Piotra Szkudelskiego. Wielka szkoda, że obu tych znakomitych muzyków od kilku lat nie ma już wśród nas. Zajadła, symetryczna partia wokalna, przesiąknięta iście teatralną recytacją w zwieńczeniach fraz, kreuje frapującą rozmowę z warkoczącymi motywami gitary. Ich ekspresyjna ściana przez chwilę otacza tytułowe wyrazy, ledwie słyszalne, bowiem przykryte instrumentalną gęstwiną. Kiedy słucham przepięknej kompozycji Różne rozmowy z życiem, traktuję ją jako dźwiękowe dopełnienie opisywanej wcześniej Wojny chudych z grubymi. Wprawdzie Wojciech Waglewski nie zagrał tu na mandolinie, tylko na gitarze techniką slide, a jego krystaliczne, trzepoczące motywy tym razem dublują delikatne, matowe dźwięki fletu Zbigniewa Hołdysa. Instrumentalne interludia refrenicznie przedzielają narrację zwrotek. Partia wokalna złożona jest z niewielkich odległości pomiędzy dźwiękami, przełamanych jedynie tęsknym, sekstowym skokiem pomiędzy słowami „sobą” a „grał”. Zasygnalizowane przed chwilą gitarowo-fletowe solówki dodatkowo wzbogacają kaskady perkusyjnych wystrzałów. Mimo subtelności i zadumy, utwór mknie w szybkim tempie, a liryczna chwila wytchnienia objawia się od wersu: „czasem ja nie wiem sam”. Śpiewność linii melodycznej utworu Super ego zapewniają symetryczne frazy oraz ich melancholijne, tercjowe rozpoczęcia i często oparte na półtonach, mroczne zwieńczenia. Ponadto oniryczną aurę nabudowują rozkołysane pojękiwania, a także motoryka pulsu sekcji rytmicznej Morawski-Nowicki, będąca znakiem rozpoznawczym większości dzieł na recenzowanym wydawnictwie.
Po sporej dawce bluesowo-rockowych inspiracji, garść nowych wrażeń przynoszą wyraziste echa egzotyki, zacnie reprezentowane w piosence Milo. Nie waham się określić jej mianem bezkresnej medytacji, ozdobionej żwawą rytmiką. Pulsacja reggae należy już do początkowych, zagranych staccato akordów gitary. Rychło pałeczkę przejmuje perkusja, która oprócz mantrycznego pulsu, na przestrzeni całej kompozycji często różnicuje go, grając kanonady równomiernych uderzeń. Gitara wespół z basem wykonuje przystępną melodię, słyszalną naprzemiennie z chóralnymi, wręcz plemiennymi epizodami. Wojciech Waglewski stworzył tu tekst w wymyślonym przez siebie języku, a w chórkach towarzyszą mu niemal wszyscy członkowie zespołu. Wyróżnia się spośród nich mocny, kobiecy głos Martyny Jakubowicz. Dźwięczne, śpiewne sylaby w połączeniu z nośną linią melodyczną sprawiają, że czas nie gra roli i prawie siedem minut owej quasiafrykańskiej pieśni mija w okamgnieniu, przepływając niczym podniosły, pobudzający wyobraźnię, ludowy rytuał. W kolejnych dwóch utworach wokalny prym wiedzie Martyna Jakubowicz. Ekspresyjna piosenka Słuchaj, man ukazała bluesowe walory głosu zaanonsowanej wykonawczyni, od łagodnych dźwięków, po te ostrzejsze, upiększone zmysłową chrypką. Partię wokalną cechują symetryczne, głównie złożone z pięciu dźwięków, frazy. Podczas, gdy Jakubowicz oczarowuje swym zamszowym, dystyngowanym altem, akompaniament instrumentalny nabudowują m.in. gitarowe motywy Andrzeja Nowaka, jak również zrośnięte z bluesową tradycją, przenikliwe dźwięki harmonijki ustnej, na której zagrał Tadeusz Trzciński. Nie brakuje też rozedrganych terkotów tamburynu, nasilających się w zwieńczeniu utworu. Druga wokalna odsłona Martyny Jakubowicz to wzruszająca do łez ballada – Kołysanka dla Misiaków. Jeszcze przed nadejściem głównej melodii, mroczne pejzaże roztaczają gitara i bas, przy wtórze miarowych, perkusyjnych postukiwań. Specjalnością gitary są ponadto świetliste glissanda, czyli płynne prześlizgnięcia pomiędzy dźwiękami. Melodię wokalną zwrotek, otoczoną rozklekotanymi, wytwornymi stukotami perkusji, upiększają gdzieniegdzie dyskretne ozdobniki, na przykład w wyrazie „zna”. Poszczególne frazy domykają klarowne, tercjowe skoki, choćby na słowach: „słabnie nam puls”. Refren dostarcza ukojenia, podnosząc na duchu piękną w swej prostocie frazą: „już dobrze, dobrze już”. Przed ostatnią zwrotką, w kontrze do kołysankowego nastroju, gitarowe wdzięki roztacza przed nami Wojciech Waglewski, wykonując niezwykle barwną i spektakularną solówkę. Na początku niezobowiązująco krąży ona wokół linii melodycznej wokalu, marzycielsko improwizując na jej kanwie. Dominują wówczas rozedrgane, niskie dźwięki. Po chwili jednak, solo ulega zagęszczeniu, a wirtuozerią imponują efektowne motywy w wysokim rejestrze. Epilog recenzowanej płyty stanowi instrumentalny utwór tytułowy – I Ching. Hałaśliwą, na wskroś rockową ścianę gitarowych współbrzmień wykreowali tu: Zbigniew Hołdys, Andrzej Urny, Andrzej Kleszczewski i Mirosław Rzepa, a basową podstawę Jerzego Kawalca wzorcowo uzupełniają przesterowane warkoty bezprogowego basu Janusza Niekrasza. Stałym punktem gitarowych melodii są uroczyste, kwartowe skoki. Kolorystykę brzmieniową szlachetnie kształtują zmysłowe glissanda, jak również eteryczne flażolety. Po wygaśnięciu utworu słychać odgłosy ze studia, zwiastujące ostatecznie, że to już koniec piosenki. Jeszcze tylko przez chwilę objawia się liryczna wokaliza Zbigniewa Hołdysa, obecna w pierwszej kompozycji, spinając całe wydawnictwo koncepcyjną klamrą.
Album I Ching moim zdaniem składa hołd muzycznym korzeniom, tzw. chlubnej tradycji. Melodycznego rdzenia należy szukać w bluesie, gitarowe solówki wyrastają wprost z rockowego dziedzictwa, a wspomniane aspekty wzbogaca niejednokrotnie charyzmatyczny pierwiastek folkowych inspiracji. Wokale Zbigniewa Hołdysa oraz Wojciecha Waglewskiego odznaczają się wyrazistymi barwami, a słyszalna w nich łagodność, rodem ze spuścizny najznamienitszych bardów, często zostaje (szczególnie w solowych piosenkach Hołdysa) przełamana drapieżnymi, gardłowymi epizodami. Kunszt gitarowych solówek zapewniają kolorystyczne efekty, takie jak tremola, glissanda, flażolety i wszelkiej maści ornamenty. Motorykę tworzy stały puls sekcji rytmicznej. Poetyckie teksty buntowniczo walczą z zastaną rzeczywistością, nierzadko jednak dając nadzieję, że wiele zależy od nas samych i nie wszystko jeszcze stracone. Trudno wyłuszczyć bezkresny arsenał wykonawczych detali, kształtujących płytę I Ching, zachęcam więc zarówno do ich tropienia na własną rękę, jak i gruntownego zanurzenia się w te kontemplacyjne dźwięki, czerpiące pełnymi garściami z wielu muzycznych stylistyk.