Doznanie eklektyzmu nie do opisania
Przegapiłam zeszłoroczny jubileusz niezwykle ważnej dla mnie płyty, dlatego dziś nadrabiam tę zaległość i z przyjemnością ze swojej perspektywy opowiem Wam o wydawnictwie Lake & Flames zespołu The Car Is On Fire, które światło dzienne ujrzało w 2006 roku.
Czuję, że drugi studyjny album warszawskich erudytów z The Car Is On Fire poznaję dopiero teraz. Płyta Lake & Flames jest tak różnorodna, tak wielowymiarowa, tak szlachetna, że trudno o niej konstruktywnie pisać, ale ja pozwolę sobie podjąć się niemożliwego i przeprowadzić Was przez najpiękniejsze momenty owego wydawnictwa. Muszę dokonać selekcji, bowiem liczy ono (to nie jest żart) 23 utwory.
Duża część kompozycji to wprawki przed regularnymi piosenkami, są to bowiem trwające kilkadziesiąt sekund miniaturki. Całość otwiera The Car Is On Fire Early Morning Internazionale, gdzie uwagę przykuwają chóry gitarowych warstw. Perkusja pulsuje jednostajnie, a jej transowy rytm kontrastuje z mroczną i nietuzinkową melodią basu. Do tego wszystkiego dochodzi wokal, bardzo dynamiczny, ostry i gardłowy. Przebojowa kompozycja Can’t Cook (Who Cares?) to odkrywczość najwyższej próby. Pojawiają się wyszukane akordy, a dystyngowana melodia wokalna ukazuje swój kunszt, zdając się wytwornie kłaniać na końcu fraz w takich słowach jak „mind” czy „time”. Aurę brzmieniową wzbogacają klawiszowe dzwoneczki, a ekspresyjny, dosyć szorstki w swym wyrazie refren gdzieniegdzie rozjaśniają wokalne falsety, np. w wyrazie „make”. Przy powtórzeniu refrenu do głosu dochodzi natomiast śpiewna, ale brzmiąca dość ostro melodia klawiszy, z kolei z czasem dociera do nas wielowarstwowość współbrzmień wokalnych, czarujących swą urokliwą polifonią. Jeśli jednak nie macie ochoty rozsmakowywać się w wielogłosowym bogactwie, możecie po prostu dać się ponieść żwawemu, tanecznemu rytmowi tej kompozycji. Kolorystycznymi atutami piosenki Stockholm są dla mnie wokalne pomruki oraz metalicznie żarliwa gitara. Tutaj również można wpaść w trans za sprawą wyrazistego pulsu perkusji, a gitara w niektórych momentach ujmuje rozczulającą śpiewnością. Nie brakuje też łagodnych prześlizgnięć pomiędzy dźwiękami (glissand), których aksamitne brzmienie przywodzi na myśl instrument o nazwie melotron, chętnie eksploatowany przez twórców rocka progresywnego. Gdzieniegdzie pobrzmiewa również sekcja dęta, a jeśli chodzi o detale wykonawcze, nie mogę przejść obojętnie obok bardzo pomysłowego spłaszczenia samogłoski „a” w wyrazie „down”. Opisywaną piosenkę subtelnie wieńczą klawiszowe dzwoneczki. Balladowa zmysłowość cechuje utwór Such a Lovely, pełen delikatnych akordów gitary, upiększających partię wokalną. Cichną one jednak choćby na słowach tytułowych, które zostały zaśpiewane jasno i intymnie. Ozdobą są tu ponadto leniwie płynne solówki sekcji dętej blaszanej. Jak świetlisty bumerang powracają też niemal wszędobylskie klawiszowe dzwoneczki. Muzyczna jasność tutaj była jednak tylko zasygnalizowana, bowiem jej eksplozja to kolejna kompozycja na albumie – When the Sun Goes Down. Wprawdzie wokalną melodię odbieram jako mroczną, ale zwycięża tytułowe słońce, na wzór beatlesowskiego Here Comes The Sun słyszalne w dźwiękach gitary.
Największym przebojem z albumu, a zarazem jednym ze szczytowych osiągnięć zespołu jest utwór Neyorkewr. Słychać w nim choćby urocze dźwięki otoczenia, wsparte miarowym tykaniem zegara. Partia wokalna fascynuje oniryczną delikatnością, zmąconą czasem ostrymi uderzeniami perkusji. Refren to po prostu przebłysk geniuszu, którego mogliby młodym erudytom z Warszawy pozazdrościć światowi twórcy piosenek. Wspomniany refren z czasem otulają melancholijnie płaczliwe smyczki, zachwycające rozedrganymi dźwiękami w wysokim rejestrze. Uwielbiam wsłuchiwać się w detale wykonawcze, dlatego nie mogę nie wspomnieć o piosence Oh, Joe i o wyrafinowanej odległości pomiędzy dźwiękami na słowach tytułowych. Jest to tzw. septyma wielka, wyrazowo z lekka szorstka, niepokojąca, ale niezwykle piękna i niełatwa do zaśpiewania. Precyzja wokalnych wielogłosów cechuje najsilniej dwie kompozycje – It’s Finally Over oraz Love. Pierwsza z wymienionych piosenek odznacza się kunsztownym, melodyjnym refrenem, druga natomiast mogłaby z powodzeniem podbijać parkiety, dodatkowo królują w niej eteryczne falsety wokalne i pełne prostoty motywy klawiszy, rodem ze ścieżek dźwiękowych do kreskówek. Nic jednak nie może się w mojej opinii równać z kompozycją What Life’s All About. Klawiszowy motyw przewodni jest ascetyczny, bazuje bowiem wyłącznie na trzech dźwiękach. Przyznam jednak, że obudzona w środku nocy na pytanie „The Car Is On Fire”? jestem w stanie w odpowiedzi wywrzeszczeć na całe gardło właśnie tę melodię. Nieziemskim kunsztem fascynują w tym utworze wokalne falsety oraz najmniejsze odległości pomiędzy dźwiękami, tzw. półtony, funeralnie przyciemniające słowa „hadn’t known”. Uroczysty charakter wzmaga natomiast obecność dostojnej sekcji dętej. Album wieńczy tytułowa miniaturka, cytując klasyka – „zupełnie bosa i zupełnie nowa”, gdyż utrzymana w rytmie bossa novy. Tekstowo, mantrycznie powtarza się tutaj nazwa zespołu, a gitarowe akordy niepozbawione są elegancji.
Album Lake & Flames grupy The Car Is On Fire to eklektyzm z prawdziwego zdarzenia. Ambitni, stołeczni muzycy przed piętnastoma laty wykreowali album pełen z jednej strony zwięzłych miniaturek, z drugiej natomiast pełnometrażowych piosenek, w których nie brakuje wokalnych wielogłosów, falsetów, wyszukanych akordów, wykwintnych melodii oraz aranżacyjnego wyrafinowania. W tytule mamy jezioro i płomienie, a zatem rozmarzona płynność miesza się ze zmysłową żarliwością. Dla mnie właśnie taka jest ta płyta, wciąż nie przestaje zachwycać dźwiękowymi kontrastami zaklętymi w różnorodności nastrojów.