Doznanie klasyczności, ludowości oraz wytwornej wielogłosowości
Skoro w ostatnich tygodniach na świecie króluje wiosna, zapraszam Was dziś w podróż po piosenkach zespołu, który o tej kipiącej radością porze roku, a także skowronkach, sadach w obłokach i przyrodzie budzącej się do życia śpiewał wielokrotnie. Mam na myśli powstałych w 1965 roku krakowskich Skaldów i od razu zaznaczę, że ich muzyka jest niezwykle trudna do zaszufladkowania. Odnajdziemy w niej bowiem elementy podhalańskiej ludowości, idealnie zestrojone wokalne wielogłosy to z kolei brzmieniowy fundament formacji, a inspiracje tzw. muzyką poważną są skutkiem gruntownego, klasycznego wykształcenia braci Andrzeja i Jacka Zielińskich, czyli filarów grupy. Znów postanowiłam dokonać niemożliwego i z przepastnej dyskografii zespołu wybrałam pięć najbliższych mi piosenek, w których można odnaleźć zarówno zasygnalizowane przeze mnie wyżej wyznaczniki, jak i chęć nieustającego eksperymentowania w zakresie sztuki dźwięków.
Moją subiektywną wędrówkę przez najukochańsze utwory Skaldów rozpocznę od zasygnalizowanych w poprzednim akapicie „skowronków”, czyli romantycznej, wykwintnej ballady tytułowej z albumu Cała jesteś w skowronkach, który światło dzienne ujrzał w 1969 roku. Andrzej Zieliński w szlachetną dźwiękową szatę przyodział tu poetycki tekst znakomitego, nieżyjącego już niestety tekściarza – Leszka Aleksandra Moczulskiego. Rozczula mnie garść kwiecistych metafor, będących znakiem rozpoznawczym owych słów. W rozmarzonych strofach Moczulskiego barwnie rozkwita miłość, nad polami unosi się nastrojowa pieśń tytułowych skowronków, którą w wyobraźni podmiotu lirycznego intonują także włosy, sukienka oraz biały pantofelek, należące do jego ukochanej kobiety. Choć muzycznie na kilometr wyczuwalna jest tu inspiracja gracją wokalnych wielogłosów formacji The Beach Boys, nie brakuje w opisywanej piosence indywidualnego pierwiastka Skaldów. Akompaniament łagodnych zwrotek kształtują melancholijne, motoryczne akordy fortepianu, zamglona i rozedrgana gitara elektryczna oraz spowijająca melodię wokalną sennie rozmarzona wiolonczela. Choć akordy na przestrzeni całego utworu zmieniają się w zawrotnym tempie, ich gęstwina ani trochę nie hamuje rozwoju urzekającej przystępnością linii melodycznej. Powracając do muzycznej oprawy zwrotek, z czasem motorycznym pulsem częstuje nas sekcja rytmiczna, jednakże zarówno mroczny bas, jak i szemrzącą perkusję silniej słychać dopiero w kolejnym odcinku utworu. Obfitujący w efektowne, długie dźwięki refren przepełniają ostre akordy gitary elektrycznej, żwawo skandujące swą narrację jakby w kontraście do płynnej melodii wokalnej. Skoro przywołałam wiodącą linię melodyczną, wspomnę o szczególnie poruszającym, spektakularnym skoku o tzw. oktawę, oplatającym wyraz „cała”. Kunszt wielogłosów daje ponadto o sobie znać w lirycznym zwieńczeniu niniejszej kompozycji, gdy słowa „jesteś w skowronkach” przeplatają się z wyszukanymi, iście jazzowymi wokalizami.
Przed nami jeszcze jeden przystanek na płycie Cała jesteś w skowronkach, bo od zawsze szczególną estymą darzę jeden z jej najmocniejszych punktów – klasycyzującą Prześliczną wiolonczelistkę, czyli historię platonicznego uczucia pióra Wojciecha Młynarskiego. Pewien meloman doznaje go wtedy, gdy wielokrotnie przychodzi na filharmoniczne koncerty, podczas których zawzięcie podgląda tylko jedną reprezentantkę orkiestry symfonicznej, a mianowicie tytułową wiolonczelistkę. Co ciekawe, inspiracją dla Wojciecha Młynarskiego była tutaj prawdziwa postać, znakomita wiolonczelistka zespołu Anawa – Anna Wójtowicz. W warstwie aranżacyjnej recenzowanej piosenki roi się od powabnych, wręcz dzwoneczkowych ornamentów gitary, subtelnością czaruje fortepian, a melodia wokalna obezwładnia witalnością i pogodnym charakterem. W refrenie na pierwszy plan wysuwa się dźwięczna zabawa tytułowym wyrazem „wiolonczelistka”, melodyjnie rozczłonkowywanym na zasadzie: „wio, wiolo, wiolonczelistka”. Bardzo często jego domknięciem jest z kolei cukierkowe, do bólu słowiańskie „lalala”. Owa sylaba przydaje się też w drugiej części refrenu, gdy wytwornie wieńczy sugestywne opisy ust i oczu utalentowanej instrumentalistki. Niczym w muzyce filmowej występuje tu też melodia, która za pomocą dźwięków kunsztownie kreuje postać tytułowej bohaterki. W pierwszej odsłonie została ona płynnie zagrana (a jakże) na wiolonczeli, w drugiej natomiast ten rzewny, stylizowany na barokową muzykę poważną fragment, zaśpiewał chór wokalnych wielogłosów, ozdobiony kaskadami wirtuozowskich współbrzmień fortepianu. Gdzieniegdzie słychać także podniosłe, przesiąknięte ostrością dźwięki sekcji dętej, generujące uroczystą, filharmoniczną atmosferę. Dla mnie Prześliczna wiolonczelistka jest kompozycyjnym brylancikiem, jaśniejącym niewiarygodnym blaskiem. Z kolei za sprawą plastycznych fraz tekstu możemy oczami wyobraźni ujrzeć fantazjującego, spragnionego miłości melomana, natchnioną wiolonczelistkę, nieziemsko grającą pod auspicjami dyrygenta w szykownym fraku, a nad nimi wszystkimi nie przestaje unosić się jedna z muz sztuki – Polihymnia.
Pozostańmy w kręgu podobnie stylizowanych piosenek z elementami muzyki klasycznej. Oto Zawieja z płyty Od wschodu do zachodu słońca, nad którą symboliczną pieczę sprawuje duch muzyki Wolfganga Amadeusza Mozarta. Tekst o szaleńczym pościgu za miłością jest natomiast wierszem Juliana Tuwima. Zaanonsowany Mozart czai się w dźwiękach klawiszy, niezwykle radosnych, ornamentalnych, brzmiących niczym jego malownicze, ociekające witalnością sonaty. Fortepianowa partia rozgrywa się tu jakby na dwóch planach, bowiem wiodąca melodia obfituje w śpiewne motywy oraz wirtuozowskie figuracje, z kolei towarzyszący jej akompaniament to rozłożone akordy, układające się w charakterystyczny zestaw dźwięków zwany basem Albertiego, który był popularny w muzyce klawiszowej epoki klasycyzmu. Melodia wokalna czaruje zwiewnymi ozdobnikami oraz motorycznie powtarzanymi dźwiękami, czasem występują też delikatne wokalizy trzygłosowego chórku. Znalazło się również miejsce na ilustracyjność, bowiem w trakcie wersu: „stuka żarliwa depesza” faktycznie słychać ekspresyjne stukoty fortepianu. Tak jak w przypadku poprzedniej piosenki, instrumenty dęte wykonują szorstkie, uroczyste melodie, natomiast uderzenia perkusji nie przestają pędzić w zawrotnym tempie. Zakończenie utworu trzyma w napięciu, gdyż klawiszowe dźwięki gwałtownie się urywają, pozostawiając nas w poczuciu zawieszenia i niepewności, jaki finał będzie miała obecna w tuwimowskim wierszu pogoń za miłosnym uniesieniem.
Niektórzy twierdzą, że eksperymenty Skaldów w zakresie estetyki rocka progresywnego prowadziły donikąd i zapędziły zespół w kozi róg, jednak ja uważam, iż po dziś dzień brzmią one nowatorsko. Trudno wszak wskazać bardziej spójne połączenie muzyki rockowej, ludowej i klasycznej niźli niemal osiemnastominutowa, prawie tytułowa suita z wydanego w 1972 roku albumu Krywań, Krywań. Już tłumaczę, dlaczego prawie tytułowa. Pojawił się błąd w druku, przez który płyta zamiast nosić tytuł od otwierającej ją kompozycji Krywaniu, Krywaniu została zatytułowana Krywań, Krywań. Motywem przewodnim opisywanego utworu jest zaintonowana wielogłosowo melodia ludowa, rzewna, melancholijna, przepełniona góralskim liryzmem. Po jej wygaśnięciu, improwizacje na ludową modłę efektownie kontynuuje Andrzej Zieliński, grający na organach Hammonda. Po chwili naszym uszom ukazuje się pierwszy cytat z muzyki klasycznej, zadumany i orientalny fragment Tańców połowieckich z opery Kniaź Igor Aleksandra Borodina, zaaranżowany na organy Hammonda. Kolejną kunsztowną improwizację zwieńczyło natomiast dyskretne zacytowanie melodyjnej i wytwornej Promenady, stanowiącej flagowy fragment Obrazków z wystawy Modesta Mussorgsky’ego. Po następnym, żarliwym popisie melodycznej inwencji twórczej braci Zielińskich, nadchodzi cytat z opery Wilhelm Tell Gioachina Rossiniego – frywolny, pogodny i dłuższy od poprzednich, zaintonowany równocześnie, czyli unisono przez dwa instrumenty – skrzypce oraz gitarę basową. Ostatnim wyimkiem muzyki klasycznej jest szczypta baroku w postaci zagranego na skrzypcach fragmentu Fugi c-moll Jana Sebastiana Bacha z I tomu Das Vohltemperierte Klavier. Po owej garści erudycyjnych wtrąceń z chlubnej, dźwiękowej tradycji powraca swojska przyśpiewka góralska, gwałtownie domknięta krótkim, ale wiele mówiącym wykrzyknieniem, czyli tzw. interiekcją „hej”. Przez cały utwór perkusja zachwyca gęstwiną wirtuozowskich uderzeń, z kolei partia basu brzmi subtelnie, momentami wręcz bluesowo.
Gdybym została zmuszona wybrać jedną, najukochańszą piosenkę z repertuaru omawianego zespołu, bez wahania wskazałabym kompozycję W żółtych płomieniach liści, która po raz pierwszy została wydana na singlu w 1970 roku i stanowi duet Skaldów z nieżyjącą już niestety Łucją Prus – wokalistką obdarzoną delikatnym, wysokim, wręcz quasioperowym głosem. Jest to moim zdaniem najpiękniejsza polska piosenka o przemijaniu, pełna olśniewających metafor i porównań pióra wybitnej autorki tekstów – Agnieszki Osieckiej. Sugestywne opisy przyrody łączą się tu nierozerwalnie ze stanem umysłu podmiotu lirycznego. Mamy choćby do czynienia z obrazem jednostajności życia oraz upływającego czasu: „grudzień ucieka za grudniem, styczeń mi stuka za styczniem”. Odchodzący z tego łez padołu ludzie zostali barwnie porównani do ptaków: „na łące stoją jak na scenie”, a ich los nie przestaje być wielką niewiadomą, o czym świadczą pytania, zadane ze strachem i niepewnością: „czy też przeżyją, czy dotrwają”? Pomimo wszechobecnego smutku w ostatniej zwrotce słychać jednak afirmację życia, wyrażoną w optymistycznej puencie: „ja jeszcze z wiosną się rozkręcę, ja jeszcze z wiosną się roztańczę”. Od strony muzycznej zachwyca kontrast pomiędzy dostojnym, ciemnym głosem Jacka Zielińskiego a eterycznym wokalem Łucji Prus. Rzadko, gdyż jedynie fragmentarycznie w refrenach śpiewają oni równocześnie, częściej wymieniają się krótkimi, solowymi odcinkami. Zwrotki brzmią melancholijnie, ponuro i podniośle, a wszechobecny mrok tylko gdzieniegdzie rozjaśniają perliste skrzypce, efektowne prześlizgnięcia gitary elektrycznej oraz fortepian. Melodia refrenu jest pogodna, jakby chciała zdjąć ciężar z napawających smutkiem, refleksyjnych strof tekstu. Każdorazowo zwycięża jednak tęskny liryzm, urzeczywistniony w ozdobniku na słowie „nieraz”, wieńczącym każdy refren. Czasami słychać również wytworną transakcentację, bowiem obecna w refrenach ostatnia sylaba słowa „górą” została nadmiernie wyeksponowana. Pragnę jeszcze w kontekście tego utworu zdementować obiegowo krążącą informację, jakoby ów tekst Agnieszki Osieckiej był zainspirowany żydowskimi wydarzeniami z marca 68, ponieważ pierwotna wersja przywoływanych słów powstała wcześniej, o czym świadczy wydrukowanie jej w numerze Przekroju z 1967 roku.
Zespół Skaldowie to absolutnie unikatowe zjawisko na polskiej scenie muzycznej. Przez ponad pięćdziesiąt pięć lat istnienia efektownie łączy osłuchanie w sferze muzyki klasycznej z pielęgnowaniem rodzimej tradycji poprzez okraszanie piosenek cytatami z góralskiego folkloru. Atutem brzmieniowym grupy są niezwykle wyszukane wielogłosy wokalne, z których szlachetnością mogły niegdyś iść w szranki jedynie Alibabki. Warto też zwrócić uwagę na poruszającą do głębi melodyjność piosenek Skaldów oraz ich niebanalną warstwę tekstową, za którą odpowiadali niekwestionowani mistrzowie słowa, tacy jak: Agnieszka Osiecka, Wojciech Młynarski, czy Leszek Aleksander Moczulski. Bracia Zielińscy chętnie korzystali też z dorobku polskich poetów, dla przykładu wymienię między innymi Juliana Tuwima oraz Wisławę Szymborską. Choć opisana przeze mnie muzyka liczy już kilkadziesiąt lat, nie pozwólmy jej pokryć się patyną i wciąż odkrywajmy zawarte w niej piękno.