Koncerty

Doznanie krystalicznie czystego wokalu w dynamicznej oprawie instrumentalnej

11 lipca 2025
Mam poczucie, że koncert Morrisseya – legendarnego brytyjskiego wokalisty, głównie utożsamianego z zespołem The Smiths, był dla mnie przeżyciem jak ze snu. Wydarzenie miało miejsce 3 lipca 2025 roku w krakowskiej Tauron Arenie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że usłyszałam na żywo niebiański wokal autora jednej z najbardziej świetlistych fraz w historii muzyki: „there is a light that never goes out”. Głos wokalisty, rozbrzmiewający przy wtórze wysokiej klasy instrumentalistów, olśnił mnie aksamitną barwą oraz bajkową klarownością perlistych, wysokich rejestrów.

Krakowska Tauron Arena jeszcze nigdy nie zawiodła mnie swymi warunkami akustycznymi. Nie inaczej było tym razem, wprawdzie w kilku początkowych utworach nasycony wysokimi częstotliwościami głos artysty chwilami ginął w gąszczu gitarowych przesterów, jednak przez cały czas rozkoszowałam się precyzją jego nietuzinkowych walorów. Morrisseyowi towarzyszyli muzycy różnych narodowości, prezentujący zaawansowane umiejętności instrumentalne. Na szczególne wyróżnienie zasługuje pianistka Camila Grey, która w środku koncertu wykonała wirtuozowskie solo rodem z muzyki klasycznej.

Nie wiedziałam czego się spodziewać, jeśli chodzi o konkretny dobór utworów przez wokalistę. Z tym większą ekscytacją przyjęłam niezwykle bliską mi piosenkę Suedehead, która brawurowo rozpoczęła relacjonowane wydarzenie. Zadumane, uniwersalne salwy pytań, kształtujące warstwę słowną, upiększały figlarne, błyskotliwe ozdobniki w połączeniu ze śpiewnymi, sekundowo-tercjowymi odległościami pomiędzy dźwiękami. Kompozycja All You Need Is Me charakteryzowała się melancholijną linią melodyczną, przyciemnioną rockową ekspresją zgrzytliwych motywów instrumentalnych. Pierwsze łzy wzruszenia zawładnęły mną we wspaniałym utworze One Day Goodbye Will Be Farewell. Początek wspomnianego dzieła należał do mrocznych, przesterowanych dźwięków basu. Rychło rozjaśniły je dostojne, gitarowe akordy. Ruchliwa partia wokalna zachwycała wykonawczą precyzją, która osiągnęła apogeum w kwintowym skoku na słowie „farewell”, przyprószonym raz po raz gardłową chrypką. Nie zabrakło też zwięzłej, hymnicznej solówki klawiszy, swym brzmieniem do złudzenia imitujących trąbkę. Żwawe You’re The One For Me, Fatty dotychczas wydawało mi się dosyć prostą piosenką, jednak jej energia koncertowa była wręcz nie do opisania. Tytułowy szlagwort, otulony przystępnością sekundowych odległości, urzekł mnie wokalną dźwięcznością, podbitą zawadiackimi szelestami marakasów. Piękna w swej niewymownej szczerości kompozycja I Wish You Lonely odsłoniła przede mną pokaźne złoża lirycznej melancholii, a kanonady perkusyjnych uderzeń zagęszczały uporczywie repetowane dźwięki, m.in. we frazie: „everybody else”. Utwór Sure Enough, the Telephone Rings zainicjował przenikliwy odgłos dzwoniącego telefonu. Kostropate, gitarowe współbrzmienia, zwieńczone hałaśliwą, kulminacyjną solówką, kontrastowały z jaskrawym głosem wokalisty, zwinnie intonującym tercjowe skoki, kunsztownie domykające poszczególne frazy.

Morrissey na relacjonowanym koncercie dał się poznać nie tylko jako mistrz rockowego żaru, lecz także czarodziej balladowego nastroju. Łagodność płynnego legata stanowiła wyróżnik wytwornego walczyka, zatytułowanego All the Lazy Dykes. Wszechobecną nostalgię generowały tu rozłożone akordy gitary oraz anielskie wysokie rejestry, ozdabiające natchnioną melodię wokalną. Z kolei kompozycję Istanbul cechowała orzeźwiająca lekkość, choć i w niej znalazła się przestrzeń dla gitary na kreowanie chrapliwych motywów. Tytułowe słowo wokalista intonował łagodnie, spowijając je wręcz odrealnionymi glissandami, czyli płynnymi prześlizgnięciami pomiędzy dźwiękami. Na samym końcu melodia, która dotychczas otaczała swym ciepłem rzeczone słowo, została powierzona emocjonalnym, niemal łkającym dźwiękom gitary. Efektowna ballada Jack the Ripper roztoczyła przede mną magiczną aurę baśniowego zamglenia, emocjonalny rozkwit ukazując podczas wymownego wykrzyknienia: „I want you”. Lirycznym pierwiastkiem nasycony był również jeden z najmocniejszych punktów koncertu, utwór zatytułowany Life Is a Pigsty. Jego budulec stanowiły skrajne rejestry klawiszy, od niskich, dźwięcznych niczym gong, aż po wysokie i malownicze. Wokalista z gracją dekorował wyraz „pigsty” jaskrawymi, tercjowymi skokami, a także onirycznymi melizmatami. Ukłon Morrisseya w stronę żywiołowości muzyki country dało się słyszeć w pogodnym dziele The Loop. Witalne tercje, rozjaśniające melodię wokalną, wzorcowo współgrały z masywnymi motywami gitary w niskim rejestrze.

Byłam niezmiernie ciekawa, ile utworów artysta wykona z dorobku swego macierzystego zespołu, z którym po dziś dzień jest najsilniej kojarzony, a mianowicie The Smiths. Publiczność krakowskiej Tauron Areny usłyszała cztery kompozycje owej kultowej grupy. Już jako drugi utwór pojawił się Shoplifters of the World Unite, przesiąknięty gitarowymi powarkiwaniami oraz powabną linią melodyczną, upstrzoną podniosłymi, sekundowymi odległościami, okalającymi tytułowe zdanie. Przebojowe How Soon Is Now kształtowały ostre jak brzytwa, spazmatyczne dźwięki gitary, rozmarzona, choć gdzieniegdzie naszpikowana hałaśliwą teatralnością partia wokalna, jak również zamaszyste grzmoty perkusji, spektakularnie domykające całość. Za najważniejszy moment koncertu uważam jednak balladową reprezentantkę Smithsowskiej dyskografii, czyli nobliwie i miarowo kołyszącą w rytmie walca piosenkę I Know It’s Over. Znów nie zabrakło rozpoznawalnych środków wyrazu Morrisseya, takich jak katarynkowe tercje, natchnione glissanda, czy jaskrawość wysokich rejestrów, tutaj jednak wszystkie one osiągnęły dla mnie niemożliwy do zwerbalizowania poziom absolutu. Wzruszająca do łez melodia płynęła niespiesznie przy wtórze chociażby statycznego, perkusyjnego pulsu, a pozostałe instrumenty dokładały wszelkich starań, by nie zmącić jej niebiańskiego kolorytu. Ostatnia kompozycja The Smiths – Last Night I Dreamt That Somebody Loved Me zabrzmiała jako jeden z dwóch bisów. Zainicjowała ją masywna, metaliczna introdukcja fortepianu, z której wyłoniła się tęskna ballada, spowita statycznością rytmu walca. Wokalista pozwalał sobie na garść wykwintnych ornamentów w obrębie wiodącej melodii. Ponadto gwałtownie przechodził pomiędzy rejestrami, na przestrzeni wysokich dźwięków dążąc ku rozedrganym, jękliwym i jakże stylowym falsetom.

Koncert Morrisseya w krakowskiej Tauron Arenie bez wątpienia uznaję za odrealnione przeżycie. Głos wokalisty czarował salwami zwiewnych ornamentów, krystalicznie czystymi wysokimi rejestrami oraz witalnością przystępnych melodii. Z tęsknych, poetyckich fraz biła natomiast samotność, której ciężki kaliber równoważyła wokalna teatralność, a także pogodne motywy poszczególnych instrumentów. Gąszcz gitarowych warstw tonął w lawinie przesterów, nisko brzmiące motywy były zasługą basu i kontrabasu, klawiszowe współbrzmienia najczęściej prezentowały się ascetycznie, incydentalnie zaskakując wirtuozerią klasycyzujących pejzaży. Perkusja trzymała natomiast utwory w żelaznych, rytmicznych ryzach, eksponując zwłaszcza trójdzielne metrum nobliwych ballad, którym z gracją przyświecał statyczny walc. Warto też w tym miejscu dopowiedzieć, że każdy z muzyków (tuż przed rozpoczęciem bisów) osobiście podziękował publiczności za tak owacyjne przyjęcie. W trakcie relacjonowanego wydarzenia nie obyło się też bez prowokacyjnych okrzyków niektórych widzów. Wokalista kwitował je szczyptą ironii, co na szczęście ani przez chwilę nie przysłoniło mi świetlistości tych niezapomnianych dźwięków, przesiąkniętych szczerością i uniwersalną głębią przekazu.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.