Doznanie przekroczenia muzycznych granic
W dzisiejszym wpisie pochylę się nad płytą szczególną, a wszystko dlatego, że to pięćdziesiąta, jubileuszowa recenzja na moim blogu. Napiszę więc o albumie, który nie tylko zmienił bieg historii muzyki, lecz także moje życie. Być może jestem monotematyczna, bo to już trzeci Beatlesowski wpis w historii niniejszego bloga, ale mam cichą nadzieję, że jesteście ciekawi, jak odbieram płytę Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band.
Cofnijmy się więc do roku 1967, czyli do czasu, w którym królowała szlachetnie zaaranżowana muzyka. Zespół The Beatles nagrał wówczas album Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, który jest arcydziełem pod względem zarówno formy, jak i treści. Zanim skoncentruję się na zawartości, zaznaczę, że formalnie jest to album koncepcyjny, gdzie utwory następują płynnie po sobie, tworząc nierozerwalną całość.
Jak przystało na Orkiestrę Samotnych Serc Sierżanta Pieprza, należy najpierw nastroić instrumenty. Tak właśnie płyta się zaczyna, od subtelnego przygotowania instrumentów do gry. Z tego pozornego chaosu wyłania się prawdziwa, rockowa ekspresja utworu tytułowego. Dynamiczna gitara elektryczna, dźwięczny wokal Paula McCartneya i wreszcie to, co u Beatlesów dominuje – wielogłosowe chóry. Dodatkowo, uroczysty, symfoniczny charakter wzmaga tu fanfarowa sekcja instrumentów dętych, jak również nagrane dźwięki aplauzu publiczności. W piosence With a Little Help from My Friends króluje prostota pod względem melodii oraz wykonania. Głos solowy należy tu do Ringo Stara i odznacza się precyzją wykonawczą pełną niebywałej naturalności. Wiem, że Joe Cocker zrobił z tej kompozycji balladowe arcydzieło, jednak do mnie bardziej przemawia ta nieprawdopodobna szczerość przekazu, słyszalna jedynie w oryginale wielkiej czwórki z Liverpoolu.
Zmiana nastroju zjawia się wraz z nadejściem piosenki Lucy in the Sky with Diamonds, w której dominuje kontrast. W zwrotkach bowiem pierwsze skrzypce gra subtelność i melodyjność, wykonawczo wyeksponowana przez Johna Lennona. Każdą z trzech zwrotek wieńczą trzy zdecydowane uderzenia perkusji, po których następuje refren, pod względem charakteru zgoła odmienny – rockowy, energiczny, pełen wokalnych współbrzmień. Arcydziełem kolorystycznym jest moim zdaniem kompozycja Getting Better, w której nieco zgrzytliwie rezonują dźwięki indyjskiego instrumentu o nazwie tanpura. Ponadto, rozbrzmiewa tu preparacja fortepianu, gdyż piąty Beatles – George Martin wykonuje metaliczne dźwięki na strunach tegoż instrumentu. Kolejna piosenka – Fixing a Hole również zachwyca swoim nowatorstwem, gdyż dobarwiają ją ekspresyjne akordy klawesynu, zatem instrumenty na co dzień kojarzone z muzyką symfoniczną w niezwykle udany sposób aranżacyjnie wzbogaciły rockową kompozycję. Te same słowa mogę napisać o następnym utworze – zjawiskowej urody walczyku She’s Leaving Home. Co ciekawe, w warstwie instrumentalnej tej kompozycji nie słychać żadnego z Beatlesów, bowiem rozbrzmiewa tu harfa (wykonująca niebiańskie, rozłożone akordy) jak również instrumenty smyczkowe, dopełniające niezwykle wyrafinowaną partię wokalną McCartneya i Lennona. Cyrkowo-katarynkowy klimat piosenki Being for the Benefit of Mr. Kite to przede wszystkim zasługa pięknego, zarówno pod względem wizualnym, jak i kolorystycznym, instrumentu o nazwie organy Wurlitzera, na którym zagrał w tej kompozycji George Martin. Nie brakuje w niej też wyrafinowanych zmian rytmicznych oraz ekspresyjnego podkreślania pojedynczych wyrazów w partii wokalnej Lennona.
To wciąż nie koniec brzmieniowych zaskoczeń, o czym świadczy kolejny utwór – Within You Without You, wykonany wyłącznie przez George’a Harrisona, który zachłysnąwszy się muzyką indyjską, przełożył ją na formę tej uroczej ballady. Zastosował w niej całą paletę indyjskich instrumentów, z czego na szczególną uwagę zasługuje majestatycznie i dźwięcznie pulsująca tabla, czy sitar, czarujący egzotycznie brzmiącymi solówkami. Na tym bogatym, instrumentalnym tle, Harrison rozwija niezwykle łagodną, słyszalną jakby z oddali, melodię wokalną.
Podążając za kolejnością, dalej następuje jeden z moich ulubionych utworów – When I’m Sixty Four, gdzie lekko swingujący głos McCartneya przepływa ponad finezyjnymi dźwiękami klarnetu oraz klarnetu basowego. Fascynuje mnie tu ostatnia zwrotka, w której klarnetowe melodie brzmią wyżej niż wokal, kulminacyjnie nad nim dominując. Następna piosenka to dynamiczna Lovely Rita, urzekająca ostrymi dźwiękami gry muzyków na grzebieniu. Dodatkowo, na wyżyny pianistyki wzniósł się tu Paul McCartney, wykonując wirtuozowskie, fortepianowe solówki w jazzowym klimacie. Utwór Good Morning Good Morning znów zachwyca kunsztownymi zmianami rytmicznymi, jak również klamrowo spinającymi całość hałaśliwymi odgłosami zwierząt. Jeśli chodzi o następną kompozycję, ponownie pojawia się klamra, gdyż powraca główny motyw utworu tytułowego, tym razem bez partii solowej oraz fanfarowych instrumentów dętych, jednakże zachwycający pełnią brzmienia wokalnych wielogłosów. To jednak absolutnie nie jest koniec płyty, bo najlepsze w mojej opinii dopiero przed nami i ostatniemu utworowi warto poświęcić osobny akapit.
Kompozycję A Day in the Life uważam za arcydzieło w dyskografii The Beatles świadczące o wybitnej współpracy Johna Lennona z Paulem McCartneyem. Metaliczne dźwięki gitary akustycznej oraz jednostajne akordy fortepianu wprowadzają leniwie płynną część skomponowaną i wyśpiewaną przez Lennona charakterystycznym, zachrypniętym głosem, do którego często producenci muzyczni dodawali przestrzenny pogłos. Melodia ta jest kunsztowna, dosyć nieoczywista. Inaczej ma się rzecz w przypadku drugiej części utworu, poprzedzonej energicznym dźwiękiem imitującym budzik, a wykonanej przez McCartneya. Jego głos brzmi swingująco, lekko, melodia niemal od razu wpada w ucho, czyniąc utwór bardziej przebojowym. W zwieńczeniu piosenki klamrowo powraca subtelna linia melodyczna Lennona, a całość dopełnia długi, fortepianowy akord. Ciekawym, muzycznym zjawiskiem, które tu występuje jest tzw. aleatoryzm, pojawiający się w zgrzytliwych solówkach orkiestry symfonicznej. Muzycy wykonali tu pozorny, dźwiękowy chaos, każdy w swoim tempie, pozwalając, by przypadek zawładnął formą kompozycji. W taki właśnie awangardowy sposób kończy się płyta, która zmieniła na zawsze bieg historii muzyki popularnej.
Album Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band jest niewątpliwie dziełem przełomowym. Wszystkie, opisane przeze mnie eksperymenty brzmieniowe nie są jednak w mojej opinii ani trochę efekciarskie, gdyż wyłącznie wzbogacają muzyczny koloryt całości. Beatlesi zachwycają tu zarówno precyzją wokalnych wielogłosów, jak i przekraczaniem muzycznych granic, ponieważ w jedyny w swoim rodzaju sposób połączyli surowość muzyki rockowej z kunsztem instrumentów symfonicznych. Tyle lat minęło, a nowatorstwo Sierżanta Pieprza wciąż inspiruje kolejne pokolenia nie tylko muzyków, lecz także słuchaczy.