Doznanie stylowego powrotu do chlubnej przeszłości
Tak jak wspomniałam w poprzednim wpisie, wybrałam się 26 października na pełnometrażowy koncert Lecha Janerki. Miał on miejsce w Studiu Koncertowym im. Witolda Lutosławskiego, które uważam za niezwykle sterylną przestrzeń pod względem akustycznym.
Przyznaję, początkowo towarzyszyły mi spore obiekcje, jak muzyka Lecha Janerki – artysty stricte rockowego, wybrzmi w kameralnej sali koncertowej, najczęściej kojarzonej z utworami symfonicznymi. Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne, a kilka osób w trakcie trwania wydarzenia nawet poderwało się z siedzących miejsc, by entuzjastycznie podrygiwać pod sceną. Zasygnalizowałam w tytule, że podczas koncertu królowała chlubna przeszłość i faktycznie tak było. Nie pojawił się bowiem ani jeden przedsmak płyty, która w połowie listopada będzie miała swoją premierę. Janerka postawił wyłącznie na swe przeboje sprzed lat. Gdy jeden z widzów krzykliwie zasugerował, by wokalista zagrał coś z nadchodzącego albumu, muzyk stanowczo odrzekł, że jeśli w ogóle przyjdzie czas na koncertowe promowanie jego najnowszych utworów, to nastąpi ono dopiero w przyszłym roku.
Zanim przejdę do muzycznych konkretów, podkreślę jeszcze, że wszystkie instrumenty zabrzmiały niezwykle selektywnie. Ascetyczne dźwięki wiolonczeli Bożeny Janerki sklejały się z przestrzennymi, malowniczymi pejzażami gitary Bartosza Straburzyńskiego. Sekcja rytmiczna w postaci dostojnego, przesiąkniętego mrokiem niskich rejestrów basu Lecha Janerki oraz finezyjnych uderzeń perkusji Michała Mioduszewskiego, pulsowała równomiernie i synchronicznie. Dystyngowany, pełen nieopisanej głębi głos wokalisty urzekał aksamitnym ciepłem i elegancją niskich częstotliwości, tylko czasami rozjaśnionych nieco wyższymi dźwiękami. Absolutnie nie mogło zabraknąć kilku reprezentantów kultowej płyty pierwszego zespołu Lecha Janerki, czyli popularnego w latach osiemdziesiątych Klausa Mitffocha. Całe relacjonowane wydarzenie rozpoczęło Tutaj wesoło, odznaczające się motoryką symetrycznych, powtarzanych motywów oraz teatralnie zgrzytliwymi, gwałtownymi przeskokami na wysokie dźwięki w partii wokalnej. Z kolei utwór Śmielej zabrzmiał trochę psychodelicznie, gdyż tytułowe słowo często roztapiało się w gęstej mgle silnego pogłosu. Kompozycję Ogniowe strzelby cechowały nieoczekiwane zmiany rytmu w ramach wiodącej linii melodycznej, dodatkowo podbite kaskadami żarliwych motywów wiolonczeli. Jednym z bisów było natomiast szaleńcze Jezu jak się cieszę, podczas którego publiczność towarzyszyła wokaliście, śpiewając przebojowy refren ile sił w płucach. Niezmiernie ucieszyłam się z wykonań dwóch najbliższych mi utworów Klausa Mitffocha, czyli piosenek Klus Mitroh oraz Strzeż się tych miejsc. Pierwsza z wymienionych kompozycji swą ekspresją rozgrzała publiczność do czerwoności na tyle, że wszyscy gromko śpiewali cały tekst wraz z wokalistą. Strzeż się tych miejsc natomiast ujęło mnie kilkoma aspektami. Gdy bowiem w pierwszej zwrotce Janerka pomylił kolejność fraz, zaczęłam się bać, że utwór runie, a tu nie dość, że mimo ich odwróconej kolejności sens przekazu pozostał nienaruszony, to jeśli ktoś dogłębnie nie znał tekstu owej piosenki, mógł pomyśleć, że tak miało być, gdyż rytmicznie wszystko się zgodziło. Swą innowacyjnością zachwycił mnie też refren, pozbawiony (znanej ze studyjnej wersji) gardłowej chrypki w początkowym wyrazie. Dwa pierwsze słowa „strzeż” oraz „się” otoczyły wytworne, powoli wybrzmiewające dźwięki. Przez cały utwór wsłuchiwałam się także bacznie w powtarzany wielokrotnie, melodyjny riff basu, za każdym razem wykonany wzorcowo, z niebywałą precyzją.
Jeśli chodzi o solowe wydawnictwa Lecha Janerki, najsilniej reprezentowanym albumem była Historia podwodna. Utwór tytułowy z przywołanej płyty obfitował w ekspresyjne, długie dźwięki, najsilniej słyszalne podczas powtarzanego wyrazu „leć”. Piosenka Lola (chce zmieniać świat) skrzyła się natomiast od barwnych interakcji pomiędzy solistą a dopowiedzeniami chórków, które wykreowali perkusista i gitarzysta. Zresztą grający na perkusji Michał Mioduszewski kilkakrotnie zaprezentował imponujące umiejętności wokalne, najpierw podejmując dźwiękowy dialog z publicznością i wykonując wraz z nią skomplikowane technicznie wokalizy, a następnie tworząc etniczny, solowy popis na samym początku piosenki Jest jak w niebie. Skoro wystawiłam muzyczną laurkę Michałowi Mioduszewskiemu, dodam jeszcze, że z ogromnym wyczuciem zagrał on perkusyjne przejścia w innym utworze z Historii podwodnej – Ta zabawa nie jest dla dziewczynek. Ku uciesze większości fanów przyszedł również czas na pogodne w swym wyrazie Konstytucje, mające namacalny pierwiastek reggae.
Kolejne płyty Lecha Janerki nie były już tak silnie wyeksponowane przez wokalistę, ale z prawie każdego albumu pojawił się choć jeden utwór. Szczególnie uradowały mnie moje ukochane Labirynty z płyty Ur, których podziemną aurę generowały kaskady niskich dźwięków, często drapieżnych i rozedrganych. Wydawnictwo Fiu fiu wybrzmiało z kolei aż w trzech odsłonach. Olbrzymie wrażenie zrobiła na mnie kompozycja Zero zer. Jej koncertowe wykonanie wprawdzie pozbawione było etnicznych instrumentów, ale balladowy nastrój, a także wiolonczelowy cytat z piosenki Beatlesów – Eight Days A Week, urzekły mnie taką samą emocjonalnością, jak w wersji studyjnej. Nie zabrakło też melancholijnego utworu W naturze mamy ciągły ruch, którego wyrafinowana melodia wokalna nie przestaje zadziwiać skomplikowanymi odległościami pomiędzy dźwiękami. Zabrzmiała również piosenka Wieje, w której wokalista niejednokrotnie upiększał linię melodyczną wykwintnymi ornamentami oraz wokalizami, ponadto dało tu o sobie znać marzycielsko śpiewne legato. Ciekawy moment stanowiło połączenie dwóch kompozycji – Śpij aniele mój Klausa Mitffocha oraz Bez kolacji z albumu Piosenki. Chociaż słowa obu tych dzieł gorąco namawiały do zaśnięcia, nikt podczas tak ekspresyjnego, szaleńczego wykonania nawet przez sekundę nie zdołałby zmrużyć oka. Wbrew wszelakim konwencjom zwieńczeniem koncertu była liryczna ballada – Wyobraź sobie. Pomimo wszechobecnego pierwiastka zadumy uważam ją za efektowne domknięcie całości, gdyż melodię wokalną zdobiła śpiewna przystępność, a głos Janerki płynął niespiesznie, wprowadzając wszystkich w stan hipnozy wielokrotnie repetowaną frazą: „wyobraź sobie, że zawsze masz czas”. W opisywanym utworze muzyk wygłosił też kilka krzepiących, uniwersalnych zdań i życząc widowni wszystkiego dobrego, opuścił scenę przy żywiołowym akompaniamencie odgłosów owacyjnego aplauzu ze strony publiczności.
Staram się zazwyczaj unikać osobistych wtrąceń, by nie zakłócić narracji tekstu, ale tutaj zrobię wyjątek. Po skończonym wydarzeniu zamieniłam bowiem kilka słów z artystą. Żywo dyskutowaliśmy m.in. o moim radiowym felietonie sprzed dwóch lat, na temat jego piosenki pod tytułem La, który wspomniany muzyk wówczas niezwykle życzliwie skomplementował. Zadziwiło mnie, że po tak długim czasie pamiętał nawet niektóre szczegóły tej niegdysiejszej radiowej opowieści.
Warszawski koncert Lecha Janerki był dla mnie ogromnym przeżyciem, gdyż akustyka Studia Koncertowego im. Witolda Lutosławskiego sprawiła, że wszystkie instrumenty oczarowały mnie wyrazistością niemal każdego dźwięku oraz wykonawczym kunsztem. Jestem także pod wrażeniem formy wokalnej artysty, a zwłaszcza śpiewności jego niskich rejestrów oraz znakomitej dykcji, godnej najwybitniejszych aktorów teatralnych. Pomimo kameralnego anturażu instrumentalnego, ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że uczestniczę w rockowym koncercie z prawdziwego zdarzenia. Teraz tylko pozostaje mi czekać na zupełnie nowe kompozycje Lecha Janerki, których oficjalna premiera już za kilka tygodni.