Doznanie świetlistych drogowskazów wśród niebiańskich krajobrazów
Niektóre płyty z miejsca stają się ścieżką dźwiękową naszego życia. Takim mianem mogę bez wahania określić debiutancki album poznańskiego zespołu The Hilgrims, który światło dzienne ujrzał w 2024 roku. Nosi idylliczny tytuł Old Meadow Bells, a zawarte na nim piosenki przenoszą nas do świata muzyki sprzed lat, gdy instrumenty brzmiały selektywnie, a nowinki technologiczne nie spłaszczały finalnego brzmienia całości.
Muzycy The Hilgrims dali się poznać szerszemu gronu odbiorców na jesiennej trasie zespołu Armia, gdzie występowali jako support. Jeśli chodzi jednak o ich studyjne oblicze, skryci pod frapującymi pseudonimami, postanowili nie zdradzać swoich faktycznych imion i nazwisk. Za produkcję płyty oraz gitarowe partie odpowiada obdarzony gwiezdno-magnetycznym pseudonimem Starry Magnet, poetyckie teksty, mnóstwo smaczków kompozytorskich, ale przede wszystkim partie wokalne wykreował Dustin Florentino, klawiszowo-akordeonowe dźwięki zawdzięczamy Micowi Kinlowowi, natomiast na perkusji zagrał Johnny Underwhite. W wyłącznie anglojęzycznej warstwie słownej obcujemy z szeroką gamą świetlistych drogowskazów, które (dzięki wszechobecnej nadziei) pozwalają pokonywać często mroczne koleiny życia. Od razu słychać, że ci utalentowani muzycy z niejednego dźwiękowego pieca chleb spożywali, gdyż ich nietuzinkowe umiejętności oraz muzyczna erudycja dają o sobie znać we wszystkich siedemnastu utworach na albumie. Właśnie, piosenek jest aż 17, lecz nie wyobrażam sobie całego wydawnictwa bez ani jednego elementu tej misternie utkanej układanki. Wybaczcie mi więc długość tekstu, ale o każdym utworze chciałabym napisać choć kilka zdań, bo dawno nie miałam do czynienia z dziełem tak spójnym, a jednocześnie wielobarwnym pod względem stylistycznym.
Czułe, subtelne rozpoczęcie albumu Old Meadow Bells jest zasługą katarktycznej ballady Unworry. Jej tekst mówi o tym, by nie dać się obezwładnić lawinie zmartwień, bo i tak w życiu niczego nie można być pewnym. Warto więc szukać ukojenia wśród bajecznych dóbr natury oraz życzliwych ludzi. Wspaniale byłoby zrobić w naszych sercach miejsce na uczucia wyższe, takie jak radość, czy miłość. Wówczas można duchowo zakwitnąć, wydać więcej owoców i odnaleźć nową nadzieję. Za godną podkreślenia inspirację uważam tu użycie cytatu z piosenki Nie ja zespołu Armia. To przetłumaczony na angielski wers: „przeważnie jestem niczym”, rozbłyskujący na samym początku drugiej zwrotki utworu. Muzycznie, słowiańskość i liryzm słychać w inicjujących utwór tęsknych dźwiękach akordeonu. Aksamitne akordy instrumentów, w tym malownicze motywy fortepianu i metaliczne płaszczyzny gitary, akompaniują melodii wokalnej. Jej śpiewność, determinowaną niewielkimi odległościami pomiędzy dźwiękami, wzmagają czasem dyskretne ozdobniki, m.in. w wyrazach „cared” i kończącym drugi refren „myself”. Intymne, hipnotyzujące zwrotki kontrastują z dźwięcznym, zaśpiewanym żarliwie refrenem, w którego zwieńczeniu górę bierze uspokojenie, przesiąknięte dźwiękami w wysokim rejestrze. Ich mglisty czar dociera do nas także podczas kulminacyjnego, zupełnie nowego fragmentu, bezpośrednio wyrastającego z linii melodycznej refrenu. Warto odnotować, że drugą część obu refrenów zdobi nośna kontrmelodia. Mogę zdradzić w tajemnicy, iż usłyszymy ją raz jeszcze, ale znacznie później. Ostateczne domknięcie utworu stanowią krystalicznie czyste dzwoneczki klawiszy oraz trzepoty perkusji. Witalną piosenkę My Reds również postrzegam jako wołanie o nadzieję, ukrytą w gąszczu różnych kolorów, często trudnych do jednoznacznego zidentyfikowania. Uroczystą melodię zwrotek kształtują salwy powtarzanych dźwięków, a niektóre zwieńczenia fraz wyróżniają podniosłe, kwartowe skoki, słyszalne choćby w wyrazach: „too safe”. Zaskoczeniem formalnym jest zupełnie nowa melodia, gdy hejnałowe zawołania na słowach „colours” oraz „flowers” otulają katarynkowe, tercjowe odległości. Utwór napędza rockowa ekspresja, a drapieżnej partii wokalnej towarzyszą m.in. chrapliwe motywy gitary oraz rozedrgane płaszczyzny organów Hammonda. Linię melodyczną budują raptowne zwroty akcji, takie jak szlachetnie zaimprowizowana, folkowa wokaliza, albo dopowiedzenia echem poszczególnych zdań, przeradzające się w kunsztowne harmonie wokalne. Tajemnicze szmery, kojarzące się z odpalaniem zapalniczki oraz zapałki, rozpoczynają zmysłową, jazzującą kompozycję, zatytułowaną Well Come. Znów można dzięki niej pofrunąć na skrzydłach nadziei i oddalić się od trapiących nas trosk. Melodia wokalna wspaniale koresponduje z tekstem, dla przykładu podam frazę: „too many worries”, schodkowo opadającą ku niskim rejestrom. Wyrafinowanym, meandrującym niespiesznie dźwiękom wokalu wtórują miękkie, odznaczające się naturalnością uderzenia perkusji, a także mnóstwo wielobarwnych, instrumentalnych warstw. Kontrabas kroczy statycznie, natomiast przez gitarowe współbrzmienia przedzierają się chropowate figuracje pianina Rhodesa, na którym gościnnie zagrał Piotr Kałużny. Kolejny zastrzyk rockowej energii otrzymujemy dzięki piosence Little Battles. Przyświeca jej złota myśl: „cokolwiek się zdarzy, nie możemy stracić nadziei”. Mowa tu moim zdaniem o wystrzeganiu się w życiu jałowych bitew, rozumianych na przykład jako słowne utarczki, które do niczego konstruktywnego nie prowadzą. Znów pozwolę sobie zauważyć małe mrugnięcie okiem w stronę jednego z utworów zespołu Armia, bowiem podczas refrenu pojawiają się wyrazy „invisible army”, czyli: „niewidzialna armia”. Większość lapidarnych fraz zwrotek wieńczą opadające, kwintowe skoki. Gdy linia melodyczna ulega zagęszczeniu, Dustin Florentino bawi się słowami „side” oraz „by”, zawadiacko powielając ich poszczególne głoski. Nie brakuje też wielopłaszczyznowych harmonii wokalnych, najczęściej słyszalnych w formie finezyjnych wokaliz. Zaskoczenie stanowi ornamentalne, awangardowe solo saksofonu barytonowego, będące dziełem wybitnego muzyka – Mateusza Pospieszalskiego. Powyższy instrument przyciemnia epizody wokalne, a ja ochoczo wyławiam jego nasycone, szorstkie warkoty. Zwiewności całej kompozycji dodają nośne poklaskiwania, dochodzące do głosu nawet podczas jej delikatnego zakończenia. Tekst utworu Antelope Guru rozprawia się z częstym problemem nadmiernego gloryfikowania konkretnego człowieka. Napisany jest on z perspektywy osoby adorowanej. Zakłopotanie i dyskomfort podmiotu lirycznego w kulminacji utworu zostały przekute w silny imperatyw: „idols have to fall”, czyli: „bożki muszą upaść”. Osadzona w tradycji bluesowej oprawa muzyczna zachwyca hałaśliwością gitarowych motywów, złagodzonych rozedrganymi dźwiękami organów Hammonda. Klasycyzująca nobliwość to przede wszystkim kwartowe końcówki fraz, obecne w partii wokalnej, jak również mroczne melodie waltorni, na której zagrał Franek Garstecki. Te ostatnie swą przestrzennością okalają choćby drugi refren, urzekający wykonawczą precyzją gęstych i jednocześnie niewielkich odległości pomiędzy dźwiękami. Wielokrotnie powtórzona, ostatnia fraza: „I am not the one” z czasem znika w lawinie mglistego pogłosu, a klawiszowa plama dźwiękowa znacząco przypieczętowuje opisywaną kompozycję.
Kluczowym punktem płyty, który każdorazowo wzbudza we mnie najsilniejsze emocje, jest utwór o wymownym tytule Power. Uhonoruję go więc osobnym akapitem, gdyż dawno wśród współcześnie tworzonej muzyki nie słyszałam tak melodyjnej i pieczołowicie zaaranżowanej ballady rockowej. Chciałabym jak najwięcej uwagi poświęcić jej muzycznym detalom, dlatego jedynie wspomnę o tekście, głoszącym dobitnie, że w słabości moc się doskonali. Podmiot liryczny zwraca się do siły wyższej: „all my power’s in your love”. Wytworne, fortepianowe akordy, słyszalne na samym początku, śpiewnie malują harmoniczny korpus melodii wokalnej, która za chwilę nastąpi. Większość zaanonsowanych akordów ma durowy, czyli pogodny charakter, kontrastujący z tęskną melancholią linii melodycznej. Dustin Florentino w zwrotkach maluje swym wokalem przejmującą, intymną opowieść. Już pierwsze jego dźwięki witalnie wznoszą się ku górze, po chwili jednak bajecznie falują, ściśle podążając za narracją słów. Hymniczny refren olśniewa wykonawczą ekspresją. Kiedy wokalista zadaje samemu sobie pytanie, zainicjowane słowami: „when will I finally understand”, upiększa je szorstką chrypką, śpiewając całym sobą. Przed następną zwrotką objawia się magiczna wokaliza. Trzeci dźwięk owej melodii wykonawca przyciemnił lekkim zapowietrzeniem. Właśnie ten fragment, gdy głos na chwilę traci dźwięczność, uważam za jeden z najpiękniejszych momentów płyty. Konglomerat barw wielokrotnie wzbogacają finezyjne szmery tamburynu. Linię melodyczną drugiej zwrotki często zdobią zwięzłe, niepozbawione charakternej ostrości motywy gitary. Z kolei błyskotliwy melizmat wokalny, czyli szeroki ozdobnik, otacza wyraz „own”. Po kolejnym refrenie, okraszonym motywami instrumentów smyczkowych, zagranymi przez absolwentki poznańskiej Akademii Muzycznej, nadchodzi interludium instrumentalne. Oczarowujące uczuciowym romantyzmem dźwięki kwartetu smyczkowego, wsparte klawiszowymi dzwoneczkami, przejmują melodyczne stery. Muzycznym przeciwieństwem owej niebiańskiej aury jest jeszcze jedna solówka, tym razem gitarowa. W jej obrębie Starry Magnet zadziornie improwizuje na kanwie refrenowej melodii. Analizowane solo płynnie przechodzi w ostatni refren, urzekający podniosłym zakończeniem. Wówczas słowo „love” niejako próbuje znaleźć sobie miejsce, spowite sekwencją błyskawicznie zmieniających się akordów. Wreszcie końcowy, klarowny akord zapewnia mu upragnione schronienie. Całość dopełnia przestrzenny, płaczliwy dźwięk gitary. Słowno-muzyczne kontrasty, współistnienie przeciwieństw (siły i słabości), podkreślone wykonawczą głębią sprawiają, że utwór Power nie daje o sobie zapomnieć, a jego melodyjność wciąż wzrusza mnie do łez. Gwarantuję jednak, że mnóstwo muzycznych uniesień jeszcze przed nami.
Trwanie w rajskim bezczasie opiewa kompozycja Paradice. Rytmiczna motoryka współgra tu z sielankową, pogodną linią melodyczną. Namacalność anielskiego krajobrazu można poczuć dzięki odgłosom cykad, strzępkom ludzkich rozmów oraz gromkiemu śmiechowi wokalisty, perliście ozdabiającemu ostatnie frazy. Swingujące przestrzenie roztacza przed nami gitara akustyczna, jak również instrumenty perkusyjne, a frywolność odzwierciedla klaksonowa, zgrzytliwa solówka na kazoo, którą wykonał Starry Magnet. Pierwiastek archaizmu zauważam w szorstkich dźwiękach akordeonu, a jaskrawą partię wokalną kształtują często wielogłosy, zaintonowane falsetem. Kiedy pierwszoplanową rolę odgrywa przystępna wokaliza, jej katarynkowa repetytywność i matowość przywodzą na myśl dźwięki fletu. Radosną linię melodyczną gdzieniegdzie przyciemniają półtony, czyli najmniejsze odległości pomiędzy dźwiękami. Jeden z nich domyka na przykład wyrazy: „old meadow bells”, które wszak użyczyły tytułu całemu albumowi. Pozostajemy w nastroju ciepła i beztroski za sprawą kolejnej piosenki – J.O.Y. Kropki w tytule nie są w stanie zamazać czytelnych liter, tworzących słowo „radość”. Trudno oprzeć się wyrazistemu imperatywowi, by owego stanu emocjonalnego nieustannie poszukiwać. Wokalista z gracją wydłuża ostatnią spółgłoskę tytułowego wyrazu, a perkusyjno-gitarowe motywy towarzyszą ogniście stadionowej melodii, intonowanej hałaśliwie. Kaskady powtarzanych dźwięków niejednokrotnie wieńczą pogodne, kwintowe skoki, naprzemiennie z rubasznymi, opadającymi motywami. Eksplozję witalności generują rozdygotane płaszczyzny organów Hammonda, terkoty tamburynu oraz przesiąknięte wysokimi rejestrami wokalizy. Na samym końcu Dustin Florentino dosadnie i równomiernie literuje wyraz „joy”, zręcznie rymując go ze słowami: „that’s why”. Jawne wpływy muzyki grunge zauważyłam w jednym z najmocniejszych punktów płyty Old Meadow Bells, czyli utworze False Hopes. Jego tekst stanowi przestrogę przed bezrozumnym podążaniem za fałszywymi nadziejami, które mogą nam dostarczyć jedynie złudnego, pozornego ukojenia. Życie najczęściej przecież nie układa się tak, jak chcemy, ale pisane przez nie scenariusze mogą nawet jaśnieć piękniejszym blaskiem, niż wyśnione pragnienia. Grunge’owa surowość objawia się tu moim zdaniem w melodii wokalnej, upstrzonej tercjowymi skokami oraz finezyjnymi ornamentami. Instrumentalną przestrzeń tworzą zamglone pejzaże organów Hammonda, a także tęskne motywy fagotu, na którym podniośle zagrał Antoni Gandecki. Rzeczony instrument żarliwie wspiera główną melodię w drugiej zwrotce. Odpowiadający jej refren fascynuje szlachetnością drugiego głosu, zaśpiewanego dźwięcznie i co ciekawe wyżej od dobrze znanej, słyszalnej na froncie melodii. Gdy wokalista realistycznie namawia: „leave your fantasy land”, odzywa się szorstki, klawiszowy klaster (współbrzmienie zbudowane z dźwięków, usytuowanych w bliskim sąsiedztwie), a całość ostatecznie rozjaśnia sześciodźwiękowy, zadumany motyw fagotu. Sielsko pastoralnym nastrojem, połączonym z przystępną melodyjnością, koi oniryczna ballada – Intime. Jest to zresztą rodzaj piosenki świątecznej, którą zespół The Hilgrims pokazał światu dokładnie w dniu zeszłorocznej wigilii Bożego Narodzenia. Mamy tu do czynienia z kolejnym, życiodajnym tekstem. Jego strofy krzepiąco zapewniają, iż światło kiedyś zdoła przezwyciężyć ciemność. Subtelny nastrój potęgują łagodne akordy klawiszy i perkusyjne dzwoneczki. Dustin Florentino rozczula klarowną melodią, gdzieniegdzie finezyjnie kolorując ją dyskretnymi ozdobnikami. Począwszy od refrenu, do głosu dochodzi dolna harmonia wokalna, za którą odpowiada Peter Spider. Wtedy też, symetryczną śpiewność budują trzydźwiękowe, wznoszące motywy. Domykająca utwór druga zwrotka fascynuje bogactwem instrumentalnych warstw. Aksamitne stukoty perkusji trzymają piosenkę w rytmicznych ryzach. Wokalista na tle gęstego chóru wielogłosów w wyrazach: „finally leave”, roztacza przed nami bajeczny czar śpiewnego legata, malowniczo sklejając ze sobą dźwięki. Dynamiczną, noszącą wyraźne znamiona przeboju, kompozycję Ocean mogłabym opisać jedynie przy pomocy dwóch słów: „absolutely wonderful”. Ukazują one jej piękno, ale użycie tych konkretnych wyrazów nie jest przypadkowe, bowiem na przestrzeni wspomnianego dzieła słychać je często. Otulają swym ciepłem wiodącą melodię. Wielowymiarowy tekst traktuję jako oczyszczenie z lawinowo narastających w nas smutków i porażek. Czasami trzeba je z siebie zmyć, topiąc w bezkresie oceanu, potężnego i czystego niczym miłość, która nigdy nie umiera. Ekspresja wokalna osiąga tu apogeum, gdyż Dustin Florentino śpiewa gardłowo, często na granicy swej skali głosu. Te soczyście chrapliwe, wysokie rejestry układają się w lapidarne frazy, pełne motorycznie repetowanych dźwięków. Wyróżnikiem akompaniamentu instrumentalnego są hałaśliwe, niejednokrotnie oparte na półtonach, motywy gitary. Najbardziej ekspresyjny pod względem wykonawczym fragment całości tworzą m.in. dwa, podobne brzmieniowo wyrazy. Pierwszy definiuje codzienność ludzkich zawirowań („daily”), drugi natomiast ich śmiertelny aspekt („deadly”). Filozoficzny przekaz zapada w pamięć dzięki powracającemu jak bumerang antidotum na szarą rzeczywistość, czyli zacytowanym kilka zdań temu słowom: „absolutely wonderful”. Z oceanicznych głębin od razu przenosimy się do kolejnego wodnego krajobrazu, przedstawionego w piosence River. Równomiernie kołyszący, rzeczny nurt symbolizują intymne, rozłożone akordy gitary, bezpośrednio zapożyczone z utworu Well Come, szmerowe motywy kontrabasu i grzechoty pudełka od zapałek. Wokalista pięciokrotnie intonuje uspokajającą, przesiąkniętą powtarzanymi dźwiękami i magią niskich rejestrów, linię melodyczną. Daje ona dosadnie wybrzmieć ważnym słowom, byśmy pozwolili szemrzeć jedynie rzece, a sami, miast nieustająco narzekać, winniśmy chronić swoje serce. Podczas trzeciego oraz czwartego powtórzenia całej słownej sekwencji, melodię oplatają rozległe harmonie wokalne. Kiedy zaś występuje ona po raz ostatni, tubalne stukoty syntezatora Mooga naśladują bicie serca, a onomatopeiczny rys cechuje szeptane, powolne repetowanie wyrazu „murmur”.
Medytacyjne opary gwałtownie przerywa przystępna, owładnięta rockową energią kompozycja Beep Beep. Ponownie rzuca się tu w uszy podobieństwo dwóch wyrazów. Słowo „deer”, oznaczające sarenkę, przeplata się z wyrazem „dear”, określającym osobę drogą czyjemuś sercu. Tekst to ostrzeżenie, by nie pojawiać się w miejscach, które mogą doprowadzić do naszej zguby, stąd uporczywy, dźwiękonaśladowczy, tytułowy sygnał „beep beep”. Obecność sarenki znakomicie zbiega się z łowieckimi, często figlarnie odchylonymi od wyjściowej tonacji, dźwiękami trąbki i waltorni. Urokliwy refren wyróżnia śpiewność repetowanych dźwięków, przełamanych opadającym motywem. Taki schemat okala choćby wyrazy: „steer clear of weird lands”. Cały utwór dopełnia humorystyczna, wokalna zabawa przypadkowymi sylabami, imitującymi grę na instrumencie. Co ciekawe, zaintonowany wówczas dźwięk jest dokładnie taki sam jak ten, który rozpoczyna następną piosenkę. Friend, bo o niej mowa, porusza problematykę przyjaźni. Podmiot liryczny zwraca się bezpośrednio do wieloletniego przyjaciela, tęskniąc za dawnymi chwilami ich wzajemnej, intensywnej zażyłości. W opisywanej pieśni oprócz (tak często przeze mnie wciąż podkreślanej) nośnej melodyjności, odnalazłam dwa zupełnie nowe aspekty. Pierwszy to zmiana metrum pomiędzy poszczególnymi cząstkami. Równomierny, dynamiczny puls zwrotek kontrastuje z nostalgicznym, utrzymanym w rytmie walca refrenem, pełnym subtelnych, melodycznych fluktuacji nastrojów. Drugi to natomiast kulminacyjna solówka, która z jednej strony brzmi gitarowo, z drugiej jednak wokalnie. Odpowiada za nią wokalista, którego głos został przepuszczony przez gitarowy efekt. Przesterowane, rozedrgane motywy układają się w dźwiękonaśladowcze sylaby, na samym końcu skwitowane zaraźliwym śmiechem. To spektakularne solo dodaje całej piosence wyrazistego pierwiastka pikanterii, złagodzonego gdzieniegdzie bajecznymi pejzażami instrumentów klawiszowych (mellotronu i organów Hammonda). Z kolei bezkresny czar wspomnień uwypuklają dystyngowane repetycje słów: „on and on”. Utwór After the Battle utrzymany jest w takich samych ramach harmonicznych, jak piosenka Little Battles. Już pokrewieństwo tytułów wskazuje, iż zachodzi tu celowa paralela. Dodatkowo pojawia się jeszcze jeden punkt styczny – nieziemskie współbrzmienia saksofonu barytonowego Mateusza Pospieszalskiego. Partia wokalna, szaleńczo mknąca w towarzystwie galopady rockowego instrumentarium, częstuje całym arsenałem błyskotliwych ornamentów na końcu fraz. Krzepiący przekaz podkreślają radosne, zwycięskie zawołania „victory”. Saksofonowe motywy po raz pierwszy zaznaczają swą obecność podczas lirycznej odsłony linii melodycznej, nasycając ją niskimi współbrzmieniami. Pierwszoplanowa rola zaanonsowanego dętego instrumentu daje o sobie znać w wyrafinowanej solówce, przesiąkniętej śpiewnymi pejzażami oraz wirtuozowskimi ozdobnikami. Moją uwagę znów przykuło zakończenie utworu, gdy łagodne akordy gitary, wsparte finezyjnymi terkotami tamburynu, pozwalają rozkwitnąć bajecznej, zamglonej wokalizie. Szesnastą w kolejności kompozycję, opatrzoną sielankowym tytułem Holiday, przepełnia tęskne rozkołysanie, ale i taneczny rytm rumby, słyszalny w wyrazistym, perkusyjnym pulsie, później zagęszczonym przestrzennymi grzechotami kija deszczowego. Rozmarzona warstwa słowna mówi o słodyczy lata, urokach samotności oraz pięknie otaczającej nas przyrody. Jest to najdłuższa, trwająca prawie siedem minut piosenka. Pastoralna linia melodyczna początkowo składa się z ascetycznych, podniosłych, całotonowych odległości, a wokalista przez chwilę wytwornie zawisa na samogłoskach „o” w wyrazach: „no more”. Następnie melodię wyróżnia nieco większa ruchliwość, nawet natchniona delikatność zostaje incydentalnie zdmuchnięta wykrzyczeniem słowa „sky”. Wraz z nadejściem wersu: „I’ll stretch this moment”, ujawniają się anielskie harmonie wokalne, których apogeum malowniczo rozjaśni samo zakończenie utworu. Na razie jednak prym wiedzie druga zwrotka, a wraz z nią powraca intymność natchnionego liryzmu. Akompaniament instrumentalny wciąż budują chrapliwe, gitarowe warstwy, przeciwstawione nastrojowym, klawiszowym dzwoneczkom. Najbardziej podniosły epizod melodyczny, który szczególnie mnie porusza, inicjuje poetycka fraza: „we have lost the worries”. Przez ostatnią minutę utworu daję się ponieść aksamitnej, wielogłosowej wokalizie na samogłosce „a”, wzbogaconej m.in. pogodnymi, rozłożonymi akordami klawiszy i gitary. Z tego hipnotyzującego letargu gwałtownie wyrywa nas bezlitosna cisza. Obiecywałam, że powróci kontrmelodia, przewijająca się w refrenie piosenki Unworry. Istotnie, epilogiem opisywanej płyty jest miniaturka, zatytułowana Unworry Reprise. Jaskrawy, ciepły głos wokalisty rozbrzmiewa wyłącznie przy wtórze fortepianowych akordów Starry’ego Magneta. Melancholijna linia melodyczna współgra z podnoszącym na duchu przesłaniem. Rozkwitniemy, wydając soczysty owoc, a nieodległa, poranna gwiazda otoczy nas swym blaskiem.
Album Old Meadow Bells zespołu The Hilgrims zadziwia (wszak to dopiero studyjny debiut grupy) wykonawczą dojrzałością wszystkich muzyków. Czerpią oni pełnymi garściami z gustownej spuścizny lat sześćdziesiątych, dodatkowo upiększając każdą piosenkę współczesną, rockową ekspresją. Multiinstrumentalista – Starry Magnet sypie jak z rękawa nietuzinkowymi pomysłami aranżacyjnymi. Wokalista – Dustin Florentino zachwyca szerokim spektrum swych głosowych możliwości, głębią przekazu, a także mnogością odcieni charakterystycznego tembru. Mic Kinlow otula ciepłymi, onirycznymi dźwiękami instrumentów klawiszowych, jak również akordeonu. Johnny Underwhite gra na perkusji z ogromnym wyczuciem, czasem zamaszyście, to znów medytacyjnie i szmerowo. Symfoniczno-jazzowe elementy zawdzięczamy całej plejadzie gości, z których warto wymienić znakomitego saksofonistę – Mateusza Pospieszalskiego, mistyczny kwartet smyczkowy oraz dostojne instrumenty dęte (fagot i waltornię). Uniwersalne teksty dają nadzieję na lepsze jutro, a zawarte w nich chwytliwe szlagworty są świetlistymi, uskrzydlającymi drogowskazami, dzięki którym można z podniesioną głową brnąć przez nawiedzające nas nader często egzystencjalne mroki. Owe ścieżki spowijają niebiańskie krajobrazy. Lasy, łąki, ocean, czy rzeka swoim pięknem uświadamiają, że zamiast narzekać i martwić się na zapas, warto wypełnić nasze serca miłością do dobrych ludzi i natury. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać? Cóż, może właśnie tak melodyjne, filozoficzne, różnorodne stylistycznie płyty, jak Old Meadow Bells, powstają po to, by pomóc nam przezwyciężać ową zawiłą, wewnętrzną walkę.