Doznanie głosu mojego dzieciństwa
Mogę śmiało napisać, że wychowałam się na twórczości Marka Grechuty. Jego piosenki pamiętam od najmłodszych lat i to najprawdopodobniej dzięki nim tak bardzo bliskie są mi niebanalne teksty, śpiewne melodie oraz smyczkowe aranżacje. Wiem, że już kiedyś poświęciłam temu artyście mój blogowy wpis, ale teraz chciałabym skoncentrować się na jego pięciu piosenkach, które nie są zbyt popularne, a być może nawet o istnieniu niektórych z nich przeczytacie dziś po raz pierwszy. Zapraszam tym samym do zagłębienia się wraz ze mną w świat utworów krakowskiego mistrza piosenki literackiej.
Szczególnie na początku swej artystycznej drogi Marek Grechuta komponował muzykę do wierszy sensu stricto. Zdarzało się też czasem, że łączył dwa poetyckie teksty w jedną, piosenkową całość. Taki przypadek miał miejsce w utworze Twoja postać, w którym mroczne strofy Tadeusza Micińskiego rozświetliły wersy Józefa Czechowicza. W warstwie muzycznej uwagę przykuwają słyszalne od samego początku, natchnione, wręcz łkające motywy gitary. Co ciekawe, wykreował je znakomity muzyk, kilka lat później znany szerokiej publiczności jako „Zegarmistrz Światła Purpurowy” – Tadeusz Woźniak. Wspomniane dźwięki z czasem łagodnie towarzyszą wokaliście, a szczyptę ostrości zapewniają wyraziste, celowo poszarpane płaszczyzny kontrabasu. Partia wokalna fascynuje melancholijną zadumą, silnie uwydatnioną chociażby w krzepiącym wersie: „nie bój się, Ty nie idziesz sama”. Od słów: „a nasze cienie” do głosu dochodzą romantyczne pejzaże instrumentów smyczkowych. W refrenie jaskrawe akordy gitary brzmią gęściej niźli dotychczas, a tajemniczość najmniejszych odległości pomiędzy dźwiękami, czyli tzw. półtonów szczególnie rozkwita podczas motorycznie powtarzanej frazy: „taką Cię znam”. Wraz z przebiegiem utworu nie brakuje również jeszcze jednego wersu, generującego poczucie bezpieczeństwa: „nie ma się czego bać”. Na samym końcu tempo ulega gwałtownemu zwolnieniu, a wznoszące, rozłożone akordy gitary stanowią swego rodzaju muzyczne pytajniki bez odpowiedzi.
Jako miłośniczka mądrych piosenek z wyrazistym przesłaniem, nie mogę odmówić sobie przyjemności opisania niezwykle złożonej muzycznie kompozycji, zatytułowanej Godzina miłowania. Formalna konstrukcja jest tutaj moim zdaniem analogiczna do słynnego Korowodu, bowiem najpierw naszym uszom ukazują się śpiewne melodie zwrotki oraz refrenu, następnie słychać improwizowany fragment instrumentalny, a na koniec klamrowo powracają znajome epizody wokalne. Zanim jednak rozkwitnie partia Marka Grechuty, nastrój tajemniczości generują celowo poszarpane dźwięki gitary elektrycznej. Rychło dołączają do nich melancholijne, iście jazzujące motywy fortepianu oraz wyrazisty puls sekcji rytmicznej. Zwrotki kształtują symetryczne, siedmiodźwiękowe motywy, wykonane z nutką marzycielskiej nostalgii. Koresponduje to z tekstem, w którym podmiot liryczny bezpośrednio zwraca się do tytułowej godziny miłowania. Zauważa, że gdyby zechciała ona nie rozpływać się tak szybko w niebycie, wówczas ludziom na świecie żyłoby się lepiej, z dala od kłamstwa oraz wszechobecnych konfliktów. W melodyjnym refrenie skrzypce elektryczne zamaszyście korespondują z wokalem, a przy drugim jego okrążeniu do głosu dochodzi monumentalny, patetyczny chór, który ekspresyjnie powtarza początkowe słowa. W drugiej zwrotce niebywałą szczerością rozbrajają przesiąknięte smutkiem frazy: „dni bez Ciebie są puste, co nam po nich zostanie”. Kunsztowne, z lekka zgrzytliwe ornamenty skrzypiec, przenikliwie rozbłyskujące w wysokim rejestrze, inicjują w pełni instrumentalną, improwizowaną część. Równolegle w drugim kanale pojawiają się malownicze melodie fortepianu. Z kolei trzepoczące tremola (dźwięki powtarzane w błyskawicznym tempie) to zasługa basu. Niejednokrotnie fortepianowa subtelność ustępuje miejsca ostrym klasterom, czyli współbrzmieniom złożonym z dźwięków w bliskim sąsiedztwie. Przeważa jednak natchniony, klawiszowy liryzm. Cały ten fragment domykają szorstkie płaszczyzny gitary elektrycznej. Jak już wcześniej wspomniałam, po tym efektownym popisie instrumentalnym powraca Marek Grechuta, melancholijnie i błagalnie wyśpiewując swą potoczystą odezwę względem spersonifikowanej, tytułowej godziny miłowania. Swoją drogą – gdyby ową Godzinę Miłowania potraktować jako imię i nazwisko i zapisać wielkimi literami, miałaby ona wówczas podobne inicjały (GM) do samego wokalisty (MG). Ciekawe, czy był to zamierzony efekt, czy jedynie zbieg okoliczności. Aż do definitywnego wyciszenia utworu rozbrzmiewa jeszcze przez chwilę barwna improwizacja z wiodącą rolą fortepianu i skrzypiec, chociaż swoje trzy grosze wtrącają też gitara elektryczna oraz bas.
Z przepięknej płyty Pieśni Marka Grechuty do słów Tadeusza Nowaka wybrałam wielowymiarową miniaturkę – Pod ubogie niebo. Bogaty w zatrzęsienie metafor tekst przepływa tu wartkim, nieprzerwanym strumieniem. Najpierw łagodna, melodeklamacyjna partia Grechuty rozbrzmiewa na tle delikatnych akordów gitary oraz przenikliwych motywów instrumentów dętych, a w szczególności (początkowo zachowawczo mrocznego) fletu. Następnie dociera do nas raptowne crescendo, czyli zgłośnienie w ramach dynamiki (siły natężenia dźwięku), natomiast nieodłącznym elementem budowania napięcia stają się hałaśliwe, chóralne wielogłosy. Ma to miejsce od słów: „niebo malowane”. Niewiarygodną precyzją zachwyca trudny wykonawczo skok wokalny o tzw. sekstę wielką, który występuje w wyrazie „plebański”. Na moment powraca początkowa łagodność, nie trwa to jednak długo, bowiem po chwili znów pojawia się burzliwe crescendo, a flet fascynuje kunsztowną efektownością błyskotliwych figuracji. Nagle słowa zamierają, ustępując miejsca wokalnym pomrukom, które w terminologii muzycznej określane są jako mormorando. Instrumenty smyczkowe, gitara oraz chór wytwornie przypieczętowują opisywaną kompozycję.
Z pewnością pamiętacie optymistyczną puentę, bardzo często zawartą w bajkach: „żyli długo i szczęśliwie”. Właśnie taki tytuł nosi też piosenka Marka Grechuty, utrzymana w zwiewnym rytmie walca. Aktualnie to bodaj moja najukochańsza kompozycja w dorobku owego artysty. Instrumentalny wstęp obfituje w metaliczne dźwięki gitary. Wraz z nadejściem aksamitnie baśniowego wokalu słychać wirtuozowskie melodie smyczków rodem z muzyki klasycznej. Partia Marka Grechuty czaruje rozmarzoną subtelnością, a ostatnie wersy każdej zwrotki, na zasadzie dyskretnego echa, powtarza jaskrawy, kobiecy głos, należący do znakomitej wokalistki, znanej chociażby z zespołu Alibabki – Agaty Dowhań. Tylko raz (pod względem tekstu) kobiece echo różni się od głównej melodii, bowiem Marek Grechuta śpiewa: „wtedy srebro, ani złoto”, natomiast Agata Dowhań subtelnie zmienia ów wers: „ani srebro, ani złoto”. Tekst mówi o idealistycznym obrazie miłości, zgodnym z popularną, bajkową puentą. Niestety tylko jedna strona opisanej w piosence relacji wierzy w takie jej urzeczywistnienie, podmiot liryczny błaga więc z całej duszy swą sceptyczną drugą połówkę: „niech nas jeszcze nie ogarnie zniechęcenie i zwątpienie”. Przytoczone słowa rozkwitają w refrenie, a ich domknięcie stanowi tęskna, niepozbawiona dramatyzmu, kobieca wokaliza na samogłosce „a”. Oparta jest ona na pełnych mrocznego niepokoju półtonach. We wspomnianym fragmencie słychać też błyskotliwe melodie fortepianu, rozbrzmiewające z oddali i ginące w gąszczu pozostałych instrumentów. Warto też dopowiedzieć, że lekkość kompozycji Żyli długo i szczęśliwie wyznacza motoryczny puls perkusji, dyskretnie kołyszący w rytmie walca.
Na koniec z pewnością wszystkim przydałaby się odrobina nadziei. W sukurs przychodzi zarówno piosenka Żyj tą nadzieją, jak i płyta – Krajobraz pełen nadziei, na której się ona znalazła. Marek Grechuta niczym bard wlewa w nasze serca olbrzymią dawkę optymizmu. To swego rodzaju odezwa, rozkaz, by czerpać z życia radość, uśmiech oraz rzecz jasna tytułową nadzieję. Pojawiają się barwne odwołania do postaci sprzed lat, na przykład: „żyj tą nadzieją, co mieli Kolumb albo Bach”. Katarynkowe, elektroniczne płaszczyzny klawiszy stanowią tu główną aranżacyjną warstwę. Ponadto aurę brzmieniową wzbogacają aksamitne dźwięki smyczków i oboju. Linię melodyczną przepełnia śpiewność oraz lekkość szlachetnych ornamentów, słyszalnych choćby we wspomnianym przed momentem nazwisku „Kolumb”. Ascetyczna melodia daje w mojej opinii pole do popisu tekstowi, który gra tutaj pierwsze skrzypce, częstując nas nadzieją na lepsze jutro i zachęcając do niepohamowanej wiary w marzenia. Z owych słów płynie niezwykle uskrzydlające przesłanie, by pełnymi garściami czerpać inspiracje z godnych podziwu postaw osób, które złotymi zgłoskami zapisały się na kartach historii kultury. Intrygujący detal wykonawczy stanowi moim zdaniem wokalne przyciemnienie jakże mrocznych słów: „czarne stada chmur”. Ponadto w zwieńczeniu utworu tempo ulega nieoczekiwanemu zwolnieniu, a z lekka płaczliwy, wznoszący motyw instrumentów smyczkowych powoduje trzymające w napięciu uczucie zawieszenia.
Marek Grechuta to jeden z największych artystów w historii polskiej muzyki. Jego wokalna zaduma ze szczyptą melodeklamacji sprawdzała się zarówno w lirycznym anturażu instrumentów rodem z muzyki klasycznej, jak i w nieco ostrzejszym instrumentarium, które kojarzy się z jazzową, a nawet rockową estetyką. Przystępność oraz natchniona melodyjność tych utworów sprawiły, że został ukuty termin: „Grechutki”, zapewniający piosenkom anonsowanego artysty stylistyczną odrębność. Z kolei teksty autorstwa powyższego twórcy obfitują w jakże celne, uniwersalne refleksje na temat ludzkich uczuć. Myślę, że świat byłby piękniejszy, gdyby wszyscy wzięli sobie owe egzystencjalne prawdy do serca, ponieważ lata mijają, a ich aktualność jest wręcz porażająca.