Płyty

Doznanie dziesięciu klejnotów, świetliście połyskujących w mroku

14 czerwca 2024
Nie potrafię jednoznacznie zdecydować, do której z dwóch przełomowych płyt w dyskografii zespołu Armia jest mi bliżej. Omawiana przeze mnie przed trzema laty na łamach niniejszego bloga Legenda, powstała z dala od wielkomiejskiego szumu, na Warmii, w malowniczym Stanclewie. Rzeczone wydawnictwo wciąż porusza mnie do głębi zjawiskowymi melodiami, wielowymiarowymi tekstami i dostojną, monumentalną instrumentacją. Na drugim biegunie mamy natomiast wydane w 1994 roku, obchodzące obecnie trzydziestolecie, Triodante; album nawiązujący do różnych muzycznych stylistyk, przesiąknięty złożonymi formalnie utworami, a tekstowo mieniący się inspiracjami Samuelem Beckettem. Właśnie ta płyta będzie przedmiotem moich dzisiejszych, sążnistych rozważań, na które wszystkich chętnych gorąco zapraszam.

Wpierw trochę osobistej perspektywy. Coraz częściej bowiem czuję, że już większość najsilniejszych, dźwiękowych wzruszeń mam za sobą i niewiele pojedynczych utworów, a tym bardziej całych albumów, potrafi zmieść mnie z powierzchni ziemi. Płyta Triodante, w pełni usłyszana dopiero przed rokiem, dokonała jednak nie lada zamieszania w mej muzycznej wrażliwości, mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, iż mną wstrząsnęła. Za sprawą kilku poniższych akapitów oddam więc swój skromny hołd najpiękniejszym dźwiękom ostatnich trzydziestu lat. Od razu zaznaczę, że głównie będę koncentrować się na muzycznych walorach recenzowanego wydawnictwa, ponieważ dostrzegam sporą lukę w dyskursie, jeśli chodzi o dźwiękowe atuty Triodante.

Nie mogę jednak zupełnie pominąć milczeniem przebogatej warstwy tekstowej. Barwny tytuł Triodante słusznie odwołuje nas do flagowego dzieła DantegoBoskiej komedii. Wędrujemy więc po zaświatach, od piekła, przez czyściec, aż do nieba. Źródłem natchnienia dla autora i wokalisty zespołu ArmiaTomasza Budzyńskiego była przede wszystkim spuścizna Samuela Becketta, ale również Arthura Rimbauda, który odcisnął swe twórcze piętno już we wcześniejszych dziełach grupy, choćby mojej najukochańszej Opowieści zimowej. Tyle tytułem wstępu, rozpocznijmy tę ekscytującą, złożoną z dziesięciu wzniosłych pieśni podróż i wspólnie poszukajmy tlącego się zawsze, nawet w najczarniejszym mroku, światła.

Triodante inicjuje ekspresyjny Wyludniacz, którego tytuł został zaczerpnięty z Beckettowskiego opowiadania. Charakterystyczne frazy: „mój głos jest słaby, proszę odpowiednio nagłośnić”, rytmicznie recytowane pomiędzy zwrotkami i przesiąknięte celowym zamgleniem, stanowią również nawiązanie do fragmentu jednego z radiowych słuchowisk irlandzkiego twórcy. Zanim bez reszty wnikniemy w rockowy napęd gitarowych, dysonujących warstw, wyrazistą zachętę do słuchania oferują jaskrawe dzwonki. Nic tak trafnie nie jest w stanie oddać złowrogiej atmosfery, jak niepokojące, udramatyzowane półtony, czyli najmniejsze odległości pomiędzy dźwiękami. Słychać ich bez liku w chrapliwym, gitarowym riffie, następnie podbitym onirycznymi melodiami waltorni. Multiinstrumentalista – Krzysztof Banasik, oprócz skomponowania wyjściowego riffu, wykreował zjawiskowej urody interludia, tuż po wokalnych epizodach, pełne atonalnych łkań gitary, wzbogaconych kosmicznymi, waltorniowymi motywami. Zasygnalizowany instrument strunowy niejednokrotnie zachwyca rozedrganą przenikliwością wysokich rejestrów, z kolei perkusja to nie tylko hałaśliwe uderzenia, lecz także klarowne terkoty tamburynu. Tomasz Budzyński nabudowuje statyczną melodię, złożoną głównie z repetowanych dźwięków. Odrobinę większe, jakże świetliste, tercjowe skoki występują na przykład podczas dostojnego wybrzmiewania wyrazów: „była”, „poeta” i „pomyślenia”. Wtem, liryczne, długie dźwięki waltorni zapowiadają nagłe zatrzymanie, a perkusista – Piotr „Stopa” Żyżelewicz wystukuje stabilny, wyważony rytm. Od tego momentu muzyczną opowieść tworzą wyłącznie instrumenty. Nierzadko na pierwszy plan wysuwają się niskie, ociekające werwą dźwięki basu, to znów dosłownie incydentalnie zazgrzyta wiolonczela, natomiast gitara w wysokim rejestrze fascynuje kaskadami symetrycznych, jękliwych skowytów. Chwilę później waltorniowe płaszczyzny rozbrzmiewają w kierunku wznoszącym, by jednak za sprawą ostatniej, postrzępionej, czterodźwiękowej melodii opaść w odmęty niższych częstotliwości. Utwór Popioły kształtują półtony, zdobiące gitarowy riff, z którego wyłania się urywana melodia waltorni, również masywnie półtonowa, ale gdzieniegdzie urzekająca motywami, opartymi na diabolicznej odległości trytonu. Posępny tekst wzmacnia partia wokalna, przyciemniona gardłową chrypką, trafnie oddając jego nastrój. Wspominam o tej korespondencji muzyki i słów, bowiem Popioły doczekały się wcześniejszej wersji, ze spektaklu Triodante, utrwalonego na płycie DVD. Wówczas melodia zwrotek odznaczała się pogodnym charakterem, odrobinę przypominając pierwszą frazę dzieła To moja zemsta z płyty Legenda. Powróćmy jednak do kanonicznego, studyjnego wykonania. Wyróżnikiem refrenów są salwy waltorniowych półtonów, okalające partię wokalną, naszpikowaną repetowanymi dźwiękami i tercjowymi skokami. Swoiste rozjaśnienie instrumentalne odzywa się po każdym refrenie, gdy waltornia gra motoryczną, niebiańską melodię, opartą na tzw. skali całotonowej, próbując opromienić swym ciepłem półtonowo-trytonowy chłód. Te arystokratyczne, bliskie odległości między dźwiękami perfekcyjnie utrwalają krótki rozbłysk światła, po chwili jednak znowu tonący w gęstwinie mroku. Druga zwrotka urzeka mnie dźwięcznością wydłużonych głosek na słowach: „mówić” i „sobie”, a symetrycznie płynącą melodykę tekstu odrobinę zaburza transakcentacja, oplatająca wers: „w głowie nie ma już nic”. Po obu zwrotkach i refrenach, powracające kaskady półtonów oraz trytonów wykonuje siarczyście bezwzględna gitara, wsparta miarowymi stukotami perkusji. Na ich tle prym wiedzie orientalna, niepozbawiona melancholii solówka waltorni. Zupełnie nowy odcinek stanowi liryczne wyciszenie, precyzyjnie odmierzane uporczywym, perkusyjnym rytmem. Wtóruje mu waltornia, fascynująca czarem nieziemskiego legata. Jakby w kontraście, od 4’49’’ analizowanej piosenki rozgrywa się prawdziwe, rockowe pandemonium. To jedna z najwspanialszych gitarowych solówek w całej dyskografii zespołu Armia. Wykreował ją mistrz ekspresyjnych, soczystych riffów na całym recenzowanym wydawnictwie, znakomity gitarzysta – Michał Grymuza. Owo spektakularne solo wyróżnia wirtuozeria, bluesowe rozedrganie i efektowna jękliwość. Królują tu półtony, a także kanonady rozłożonych akordów. Po tej wewnętrznej kulminacji wraca dostojny głos Tomasza Budzyńskiego, intonujący kolejną zwrotkę, klamrowo rozpoczętą od znajomego z samego początku kompozycji wersu: „tu trwa jedynie szary zmierzch”. Uroczyste niczym hejnał zwieńczenie waltorni obfituje w niewielkie odległości pomiędzy dźwiękami, przełamane jednak ostatnim, witalnym, kwintowym skokiem, lśniącym w otoczeniu perkusyjnych szmerów. Tryptyk piekielnych pieśni domyka silnie osadzone w estetyce zespołu Swans – Nieruchomo. O ile jednak Swansowskie Blind Love, którego dyskretne echa tu pobrzmiewają, posiada równy, plemienny rytm, o tyle Armijne dzieło cechuje rytmiczna nieparzystość. Zresztą uważam ten utwór za najbardziej surrealistyczną, nawiązującą do ludowości kompozycję na Triodante jeszcze z dwóch powodów. Po pierwsze – Tomasz Budzyński zdobi swe ostre, długie dźwięki elementami tzw. śpiewu alikwotowego, popularnego w muzyce azjatyckiej, dodając im gardłowego rozedrgania. Po drugie – orientalny nastrój tworzą warkoty unikatowego instrumentu – didgeridoo; zagrał na nim gościnnie Remigiusz Szeller. Partii wokalnej, w której trudno wszystkie słowa od razu usłyszeć ze względu na nienaturalne, choć jak najbardziej zamierzone, rozciąganie poszczególnych sylab, towarzyszą urywane, statyczne motywy gitary. Nie brakuje też etnicznych, waltorniowych melodii oraz postukiwań tamburynu. Tytułowe słowo, powtarzane mnóstwo razy w zwieńczeniu utworu, uroczyście go przypieczętowuje.

Jedną z najważniejszych dla mnie kompozycji na recenzowanej płycie jest Miejsce pod słońcem. Liryczne rozpoczęcie, impresjonistycznie nobliwe, brzmiące niczym utwór z malowniczego, środkowego okresu twórczości Karola Szymanowskiego, należy do gitary klasycznej Michała Grymuzy, przy akompaniamencie m.in. mrocznego basu Pawła Piotrowskiego. Znakiem rozpoznawczym jest tu czterodźwiękowa melodia, za chwilę w pełnej krasie zaśpiewana przez Tomasza Budzyńskiego. Kształtuje ją pełen niepokoju półton, a następnie pompatyczna kwarta. Oplatają one charakterystyczne dla całego utworu frazy: „stojąc w mroku”, później dyskretnie zmienione na: „wołam w mroku”. Towarzyszą im nieco upiorne, wokalne kontrapunkty Krzysztofa Banasika. Końcowa odsłona wspomnianej osi utworu należy z kolei do wiolonczelistki – Magdy Szwarc, która zagrała ją najpierw pojedynczymi dźwiękami, później natomiast w dystyngowanych, kwintowych dwudźwiękach. Nie tylko wiodącym motywem Miejsce pod słońcem jednak stoi, gdyż w gruncie rzeczy utwór cechuje rockowa ekspresja ostrych warstw gitary elektrycznej. Ich apogeum dostrzegam podczas wielokrotnie powtarzanego wersu, będącego swoistym mottem zarówno tego złożonego dzieła, jak i całej płyty Triodante: „a światło świeci w ciemności”. Strojna szata repetowanych dźwięków i tercjowych skoków spowija złowrogie słowa: „do końca życia, do końca śmierci”. Uspokojeniem względem hałaśliwych płaszczyzn gitary są iście symfoniczne, orientalne przerywniki waltorni wespół z wiolonczelą. Swą różnobarwnością ujmuje też waltorniowa improwizacja na tle uporczywego rytmu tamburynu. Przez tych nieco ponad 10 minut słychać tyle kolorów, że nie sposób opisać ich wszystkich, namawiam więc do wniknięcia w strukturę owego dzieła. Zawsze, gdy go słucham, dostarcza mi upragnionego azylu, intymnego, przestrzennego, tytułowego miejsca pod słońcem. Dzyń – takim dźwięcznym, znów zaczerpniętym z twórczości Becketta tytułem została opatrzona najbardziej zwarta formalnie piosenka. Jej wykonawcze skomplikowanie tkwi w nieoczywistej rytmice, choćby od znamiennych słów: „idź i patrz” perkusja prowadzi narrację w poprzek partii wokalnej, jednocześnie efektownie z nią współgrając. Gitara fascynuje chrapliwością, waltornia natomiast liryzmem, choć niepozbawionym szczypty trytonowej diaboliczności, uwydatnionej podczas zwięzłych przerywników instrumentalnych. Melodia wokalna urzeka śpiewnością oraz melancholią, wszechobecną symetrią eksponując fundamentalne pytania o sens ludzkiej egzystencji: „skąd przychodzimy”, czy: „dokąd idziemy”. Z kolei głoska „y” w błagalnej frazie: „proszę o wszystko” ujmuje pełnym gracji wydłużaniem. Nie mogę wyjść z podziwu, jak wspaniale zakrojoną dramaturgię ma kompozycja Ciało i duch. Wiodący motyw dociera tu do nas w czterech odsłonach. Pierwszą i drugą cechuje liryzm metalicznych dźwięków gitary akustycznej, lecz początkowo ostatni, rozłożony akord został zagrany techniką arpeggio, czyli klarownie, przestrzennie, na sposób harfowy, a późniejsze jego wcielenie przyciemnia jazzowy sznyt. Trzecie wystąpienie owej zwięzłej melodii należy do tubalnego basu, czwarte z kolei to już ekspresyjna drapieżność gitary elektrycznej. Żarliwie zaśpiewane, nośne szlagworty: „bezkres i biel” oraz: „jesteśmy jednym duchem”, otacza gęsta zawiesina instrumentalnych warstw. Skrzekliwe, odrobinę klezmerskie, awangardowe melodie waltorni kształtuje tęskna zaduma sentymentalnych półtonów. Przestrzenne oddechy uzyskujemy za sprawą częstych pauz, swego rodzaju niedopowiedzeń, z których każdy odbiorca może wydobyć dla siebie to, co nieuchwytne, schowane w dźwiękowej ciszy, pomiędzy słowami.

Pod numerem siódmym skrywa się absolutny majstersztyk, mój najukochańszy utwór na Triodante, który pragnę uhonorować oddzielnym akapitem – Pieśń przygodna. Od strony formalnej postrzegam tę kompozycję jako minisuitę, ponieważ tworzy ją kilka skontrastowanych ze sobą odcinków. Warto też jako ciekawostkę zaznaczyć, że czynny udział w procesie aranżowania Pieśni przygodnej brał jeszcze (zanim na długi czas opuścił artystyczne szeregi Armii) formatywny dla mej muzycznej wrażliwości wizjoner – Robert Brylewski. Tlącą się już w tytule podniosłość, z całą mocą zapewnia pełen zamaszystych, nisko brzmiących dźwięków, basowy riff, wsparty gwałtownymi uderzeniami perkusji. Owo żyzne, instrumentalne podłoże pozwala rozkwitnąć przystępnej, symetrycznej melodii wokalnej. Pierwsza zwrotka została zainicjowana wielowymiarowymi słowy, symbolizującymi postaci czterech ewangelistów: „anioł i wół, orzeł i lew”. Zaraz potem rozbłyskuje uniwersalny wers, znów prowokujący do poszukiwania promyków jasności oraz podążania ku nim: „światła w ciemności wołają mnie”. Instrumentalnym przewodnikiem podczas tej duchowej wędrówki jest tamburyn, swymi klarownymi szelestami wyznaczający świetlisty cel. Ze zwięzłymi epizodami wokalnymi zawzięcie dialoguje waltornia, często wysuwająca się na pierwszy plan i oczarowująca piramidami długich dźwięków. Obydwie regularne zwrotki domyka poruszające, ozdobione masywnie rozciągniętymi dźwiękami wyznanie: „kocham Ciebie”. Nieustannie zawieszam ucho na aranżacyjnym detalu, słyszalnym podczas drugiej zwrotki w wersach: „stracony czas, wzgórze we mgle”. Melodię wokalną barwnie (tylko tutaj) dekorują hymniczne, prominentne motywy fortepianu, wykreowane przez Krzysztofa Banasika. Po rozlegnięciu się obu zwrotek, wspomniany muzyk (jak na multiinstrumentalistę przystało) na przywiezionym z Zakopanego, rozedrganym, niedostrojonym, brzmieniowo kruchym i wątłym fleciku gra kaskady repetowanych dźwięków. Nowa część opisywanej suity to zwiewny, waltorniowy walczyk, niezwykle witalny, bowiem utrzymany w tzw. skali góralskiej. Co ciekawe, początkowo przyciemnia go łapczywie nabrany oddech, jednak trudno stwierdzić, czy uczynił go waltornista, czy może ostał się on z wcześniejszego, wokalnego śladu Tomasza Budzyńskiego. Melodię waltorni w rytmicznych ryzach trzyma tamburyn, z czasem wsparty pełnoprawnym, perkusyjnym pulsem oraz szorstkimi akordami gitar (elektrycznej i akustycznej). Cztery wyraziste stukoty perkusji zapowiadają nowy, najbardziej dynamiczny, ale też mroczny odcinek utworu. Hałaśliwą, wyrafinowaną linię melodyczną od słów: „w zmęczeniu sił” rozjaśniają ruchliwe, pełne jaskrawości tercjowych skoków dźwięki waltorni. Niedługo potem rytm ulega zmianie, eksponując trójdzielność, a uroczysty charakter generują tajemnicze okrzyki na sylabie „ho”, dopełnione hejnałowymi melodiami przywoływanego wielokrotnie dętego instrumentu. Po tej wrzaskliwej eksplozji ciemności nastaje pogodny, słoneczny rozbłysk w postaci kolejnego, również opartego na skali góralskiej, walczyka waltorni. Gdy słyszymy go już w pełnym anturażu instrumentalnym, początki fraz wytwornie akcentują blaszane, nieco rozklekotane akordy gitary akustycznej. Ponadto gwałtownie zagraną melodię ubarwiają cherlawe dźwięki fletu, współbrzmiąc z waltornią w harmonii. Choćby ostatnia, wytworzona wspólnie przez oba instrumenty kwinta, urzeka kontemplacyjnością, podkreśloną przestrzennymi odgłosami, huczącego aż do zwieńczenia opisywanego dzieła, wiatru. Pieśń przygodna stanowi dla mnie wprawdzie wewnętrzną kulminację i punkt centralny albumu, ale to jeszcze nie koniec muzycznych uniesień.

Nasyconą pierwiastkiem awangardowości Piosenkę liczb kształtują recytacje Tomasza Budzyńskiego, skupione wokół liczby zrobionych kroków, z twarzą zwróconą ku konkretnym kierunkom geograficznym. Chłód powściągliwie wymawianych fraz potęguje energiczny, wielopłaszczyznowy, perkusyjny rytm. Słychać tu bowiem wszystkie odcienie tego, obdarzonego niezwykłym potencjałem kolorystycznym, instrumentu. Stałym punktem zagranych przez Piotra „Stopę” Żyżelewicza warstw jest mroczna pulsacja bębnów, rozjaśniana dźwięcznymi uderzeniami pozostałych składników perkusyjnego zestawu. Niektóre z nich odznaczają się majestatycznymi pobrzękiwaniami, inne zaś szczyptą plemiennej egzotyki. Czuję, jak swymi często niekonwencjonalnymi akcentami perkusja, niczym pierwszorzędna muzyka filmowa, ilustruje recytowane, nietrudne do samodzielnego odwzorowania komunikaty. Kiedy instrumentalne pejzaże ulegają zagęszczeniu, na front wypływają grzechoty tamburynu. Nagle Tomasz Budzyński swym medytacyjnym tembrem wypowiada znamienne słowa: „skończyłem, rozpoczynaj”, niejako antycypując tak zatytułowany epilog całej płyty, ale zanim on nastąpi, jeszcze przez kilka minut rozkoszujemy się niemal w pełni instrumentalnym dziełem. Święto jaskółki, bo o nim mowa, inicjują niskie, zagrane euforycznie i hejnałowo, dźwięki waltorni solo. Sam Krzysztof Banasik określa je mianem „hejnałów sokolich” oraz wskazuje na ich folkowy liryzm, ewokujący twórczość żyjącego na przełomie XIX i XX wieku, czeskiego kompozytora – Leoša Janáčka. Ponadto układają się one (zwłaszcza na początku) w charakterystyczną melodię, kojarzoną z klasyką polskiego jazzu, wiodącym tematem kompozycji Kujaviak Goes Funky Zbigniewa Namysłowskiego. Z czasem waltorniowe motywy majestatycznie podążają swoim własnym torem; mroczne półtony przeplatają się z jaskrawością pogodnych, śpiewnych tercji, a częstym detalem wykonawczym jest raptowne zgłaśnianie dźwięków, czyli tzw. crescendo. Formalną niespodziankę stanowi otoczenie owych kwiecistych pejzaży mocnym, wręcz metalowym riffem gitary, który był jeszcze muzycznym reliktem Armijnej współpracy z Robertem Brylewskim. Chropowatym, gitarowym motywom wtóruje gęstwina współbrzmień sekcji rytmicznej, właściwie każdy instrument (bas, tamburyn) prowadzi odrębną, osobliwą narrację. Partię gitary elektrycznej niejednokrotnie spowijają też hałaśliwe kanonady półtonów. Od 4’10’’ melodia waltorni ulega zmianie, urzekając najpierw melancholijną zadumą, a później ruchliwością patetycznego rozbuchania. Kiedy burzliwe repetycje powracającego jak bumerang riffu zaskakują chłodnym, matematycznym wykalkulowaniem, znienacka domyka je enigmatyczne, wyrecytowane przez Tomasza Budzyńskiego zdanie: „leć po przykrywkę, pod przykrywką przepaść”. Nadeszło zakończenie opisywanej płyty, utwór świetlisty, pełen nadziei, pomykający tam, gdzie: „odnaleziono wreszcie wieczność”. Nosi on wymowny tytuł – Skończyłem rozpoczynaj. Ową podniosłą pieśń najpierw inicjują przenikliwe odgłosy wiatru, z których wynurzają się majestatyczne, przesiąknięte kwartowymi skokami motywy gitary akustycznej wespół z wiolonczelą. Tym większą siłę rażenia ma ognisty riff gitary elektrycznej, fascynujący ostrą niczym sztylet powtarzalnością szorstkich, półtonowych motywów, wspartych tylko przez moment klaksonowym, pojedynczym dźwiękiem rzeczonego instrumentu w wysokim rejestrze. „Wiatr wieje ciągle tam, gdzie chce” – ponadczasową, filozoficzną prawdą częstuje nas bez zbędnego ostrzeżenia Tomasz Budzyński. Snuta przez niego melodia ujmuje symetrycznością zwięzłych motywów, ale przede wszystkim śpiewną melancholią. Muszę również podkreślić specyficzną rytmizację tej zjawiskowej linii melodycznej. Nietuzinkowy sposób frazowania wokalisty, polegający na rozciąganiu i skracaniu poszczególnych zgłosek, ma swoją ściśle zaplanowaną dramaturgię. Krócej od pozostałych brzmi na przykład pierwsza sylaba słowa „imię”, jak również przedostatnia wyrazu „zwyciężyło”. Fluktuacje w obrębie perkusyjnych akcentów zwiastują zupełnie nowy fragment, wówczas łagodność wytwornie repetowanych dźwięków oplata słowa: „umarłem, aby żyć i kochać, aby żyć”. Natchnione, wokalne prawidła puentują długie, zamglone płaszczyzny waltorni. Następnie słychać kaskady poszarpanych, gitarowych dźwięków, otoczone gęstym pulsem perkusji. W dalszej kolejności Krzysztof Banasik wyczarował na gitarze elektrycznej przystępne solo, olśniewające rozedrganymi, wysokimi rejestrami. Tuż po nim, prym ponownie wiodą masywne, urywane motywy gitary, przy akompaniamencie których do głosu dochodzi zupełnie nowa, najradośniejsza myśl muzyczna. Rozkwita ona od tytułowych słów: „skończyłem, rozpoczynaj”. Moje uszy łapczywie łowią tu melizmat, czyli szeroki ozdobnik, okalający końcowe wystąpienie wyrazu „ostatecznego”. Utwór klamrowo spina łkająca melodia gitary i wiolonczeli, rychło jednak zostaje zagłuszona odgłosami hulającego w najlepsze, pojękującego do ostatniej sekundy, ożywczego wiatru.

Dlaczego album Triodante zespołu Armia uważam za dzieło kompletne, innowacyjne, jedyne w swoim rodzaju? Jest to dla mnie bowiem wypadkowa wielu inspiracji, muzyka klasyczna, ludowa, a nawet jazzowa miesza się z rockową ekspresją żarliwych riffów, incydentalnie też solówek, gitary. Pobudzająca wyobraźnię podróż ku zaświatom, będąca punktem wyjścia podczas nietuzinkowego konceptu płyty, stanowi gorączkowe szukanie światła w ciemności, można więc ją bez trudu odnieść do życia każdego z nas. Spośród genialnych muzyków, którzy zaprezentowali swe umiejętności na recenzowanym wydawnictwie, pragnę szczególnie docenić wkład multiinstrumentalisty – Krzysztofa Banasika. Jego waltorniowo-gitarowe patenty imponują erudycją, nie waham się określić ich mianem awangardowych, jeśli chodzi o szeroko pojętą muzykę rockową. Ilekroć słucham Triodante, wciąż z otwartym umysłem, a także łzami wzruszenia w oczach,  całą sobą wchodzę do świata, lśniącego pięknem Armijnych półtonów, diabolicznych trytonów, hejnałowo-dostojnych kwart, głębokich, filozoficznych tekstów oraz melodyjnego, lirycznego, ale też przesiąkniętego gardłową chrypką, poruszającego najczulsze struny mojej duszy wokalu Tomasza Budzyńskiego. Chciałoby się zatem napisać, że 30 lat temu powstała płyta, która zmieniła oblicze muzyki, niestety jednak, fanom Armii chyba wciąż bliżej m.in. do Legendy. Ze swojej strony mogę więc na odchodnym zachęcić Was, drodzy czytelnicy, byście dali szansę tym dźwiękom. Może pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie odnajdziecie w nich swoje własne, muzyczne miejsce pod słońcem. Jako Triodantejska entuzjastka pozwalam sobie tylko lojalnie uprzedzić; jeżeli raz pokochacie 10 wspaniałych, opisanych przeze mnie powyżej pieśni, zostaną one z Wami już na zawsze.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.