Płyty

Doznanie intertekstualnej nostalgii

2 maja 2025
Przed kilkoma laty pisałam o debiutanckiej płycie rodzimego projektu Newest Zealand, która ujrzała światło dzienne w 2010 roku. Piętnaście lat później ukazała się druga płyta owej formacji, zatytułowana krótko, aczkolwiek ofensywnie i wzniośle – Harmony Attack. Kunszt tych misternie utkanych piosenek od pierwszego przesłuchania skradł moje serce, dlatego z przyjemnością pochylę się nad nimi w poniższych akapitach.

Pomysłodawcą i liderem Newest Zealand jest Borys Dejnarowicz – wokalista i erudyta, z oddaniem analizujący strukturę muzyczną ważnych dla niego płyt i piosenek, skatalogowanych alfabetycznie według wykonawców. Zaanonsowane teksty publikuje na swojej stronie internetowej Substance Only. Drugi album, do udziału w którym zaprosił on pokaźną reprezentację wykonawców polskiej muzyki alternatywnej, określił intrygującym neologizmem „newstalgia”. Słowo to pokazuje, że Harmony Attack kształtują odniesienia do dźwiękowej przeszłości, odziane w strojną szatę nowoczesności. Króluje tu zatem intertekstualność (cytaty z chlubnej, muzycznej tradycji), a wszystko spaja łagodny, wielobarwny wokal Borysa Dejnarowicza. Album liczy 12 piosenek, z których kilka ukazało się już wcześniej w formie singli. Teraz jednak zyskały one zupełnie nowe oblicza.

Płytę Harmony Attack z rozmachem rozpoczyna kompozycja tytułowa. Gęstwina błyskawicznie zmieniających się akordów wręcz rozsadza mózg. Początkową robotyczność powodują zautomatyzowane, mgliste płaszczyzny wokalne. Gdy już wykrystalizuje się wiodąca linia melodyczna, słychać w niej zarówno ekwilibrystyczne, oktawowe skoki, jak i przystępne, niewielkie odległości pomiędzy dźwiękami. Gitara, za której wykwintne partie odpowiadają Borys Dejnarowicz oraz Krzysztof Nowicki, częstuje nas ekspresyjnymi motywami, niejednokrotnie złożonymi z dostojnych, oktawowych skoków. Intymny nastrój poszczególnych fraz dodatkowo upiększają fortepianowe pejzaże Mateusza Tondery. Jaskrawy głos wokalisty roztacza przed nami oniryczność śpiewnego legata, a także subtelnych glissand (płynnych prześlizgnięć pomiędzy dźwiękami). Gdzieniegdzie instrumentalną paletę barw wzbogacają finezyjne terkoty tamburynu Krzysztofa Halicza. Ostatnich kilkadziesiąt sekund przenosi nas w baśniowy kosmos chrapliwej, ambientowej cody, wyczarowanej przez Patryka Kawalarza. Żwawy puls utworu Venus wyznaczają chordy gitarowych współbrzmień Borysa Dejnarowicza, Michała Szturomskiego, Pawła ZalewskiegoMichała Stambulskiego. Wokalista z nienaganną precyzją wymawia wszystkie anglojęzyczne zbitki spółgłosek, linię melodyczną ponownie zdobiąc przestrzennymi glissandami. Słowa „so run” pieczołowicie dekoruje wzruszającym, nasyconym melancholią skokiem o sekstę małą, niejednokrotnie domkniętym zwiewnym ornamentem. Melodię drugiej zwrotki dublują zmysłowe, gitarowe powarkiwania. Refreny obfitują w magiczne piramidy szlachetnych chórków, podbitych dynamicznymi szelestami tamburynu. Podczas zupełnie nowej myśli muzycznej, z której ochoczo wyławiam nośny szlagwort: „don’t look at Venus”, wirtuozowskie solo, urzekające przenikliwością wysokich rejestrów, wykonał znakomity klarnecista – Jerzy Mazzoll. Klarnetowa efektowność perlistych motywów okala piosenkę aż do jej definitywnego zwieńczenia. Powab i lekkość kolejnej kompozycji wyznaczają kobiece imiona w tytule – Susan Mary. Gwarantem nośności są tutaj uroczyste, syntezatorowe płaszczyzny Piotra Maciejewskiego. Mamy ponadto do czynienia z hołdem, złożonym utworowi Diner’s Only ze wspaniałej płyty Since I Left You formacji The Avalanches, bowiem na początku piosenki znakomita artystka – Kasia Kłopska odrobinę kokieteryjnie wypowiada słynne zdanie: „Susie, he’s lookin’ at you”. Dosadność kwintowych i kwartowych skoków kontrastuje z błyskotliwymi szarżami drobniejszych, niezwykle śpiewnych motywów. W refrenie tytułowe imiona spowija tęskna, przystępna melodia. Kłębowisko zmieniających się akordów ulega rozrzedzeniu wraz z nadejściem lirycznego wersu: „every Sunday, every week”. Wówczas dochodzą do głosu mroczne współbrzmienia basu i miarowe posykiwania klawiszy. Trudną do opisania wykonawczą głębię dostrzegam w wyartykułowaniu przez Borysa Dejnarowicza wyrazu „eternally”. Tajemnicze literki SWW z gracją tytułują następny utwór. Transowość egzotycznych motywów kreuje na basie Stefan Nowakowski, a jaskrawość syntezatorowych płaszczyzn jest zasługą Tomasza Bali. Rozkoszuję się również maestrią perkusyjnych dźwięków znanego z formacji Mitch & Mitch Macia Morettiego. Klarowne, symetryczne frazy zwrotek niejednokrotnie domyka dystyngowana melancholia śpiewnych, tercjowych skoków. Miniaturowy przedrefren zdobią wirtuozowskie kanonady perkusyjnych uderzeń. W refrenie urzekają mnie prominentne, wznoszące motywy, oparte na rozłożonym akordzie, które okalają słowne rozwinięcie tytułowych liter: „she wears white”. Pomiędzy wokalnymi epizodami odzywają się zgrzytliwe, gitarowe melodie. Całość ponownie kwituje rozedrgane, ambientowe outro Patryka Kawalarza.

Piosenkę Our Mutual Love opromienia aksamitny głos znakomitej wokalistki – Marty Zalewskiej, która wspaniale zagrała tu również na basie. Robotyczny chłód powodują matowe szumy automatu perkusyjnego, rozjaśnione katarynkowymi, klawiszowymi dzwoneczkami. Nośnikiem rockowej ekspresji są postrzępione, złożone z powtarzanych dźwięków motywy gitary, natomiast pierwszoplanowy wokal Borysa Dejnarowicza urzeka tęsknym liryzmem. Szczególnie zapadają w pamięć powtórzenia tytułowych wyrazów, oplecione śpiewnością tercjowych skoków. Moim faworytem na recenzowanej płycie jest olśniewający klejnocik, obdarzony urokliwym tytułem Combray. Owo piękne, egzotyczne słowo to nazwa własna, odnosząca nas do francuskiej miejscowości, w której wychowywał się choćby główny bohater powieści Marcela ProustaW poszukiwaniu straconego czasu. Muzycznie został tu złożony hołd kultowemu (także francuskiemu) zespołowi Stereolab. Kunsztowną francuszczyznę wykreowała wykształcona romanistka Małgorzata Penkalla, znana z zespołu Enchanted Hunters. Jej krystalicznie czysty, eteryczny wokal urzeka subtelnością oraz precyzją witalnych, kwintowych skoków, kończących zwrotkowe frazy. Rzeczone zwieńczenia charakteryzuje ponadto nienachalność dyskretnego vibrata. Magia lirycznego tembru wokalistki daje o sobie znać podczas powolnego wybrzmiewania długich, malowniczych dźwięków. Warto jeszcze na chwilę cofnąć się do samego początku utworu, gdzie prym wiodą orientalne, metaliczne, płynące gęstym strumieniem motywy sitaru, zagrane przez niezastąpionego Jacka Szabrańskiego. Wtórują im nasycone niskimi częstotliwościami dźwięki basu wraz z malowniczymi, klawiszowymi pejzażami. Zasygnalizowany przed momentem sitar swym metalicznym sznytem zdobi początkowe, wokalne wersy Małgorzaty Penkalli. Od drugiej zwrotki baśniowa melodia Borysa Dejnarowicza rozbrzmiewa w języku angielskim, niezmiennie zachwycając ekspresją podniosłych, kwintowych odległości. Wspomniane wersy nierzadko uzupełniają finezyjne, gitarowe ornamenty. W ostatnich refrenach zaanonsowany duet wokalny prezentuje imponujący dwugłos. Symetryczne wersy Małgorzaty Penkalli inicjują wtedy przystępne, opadające motywy. Tę zwiewną, niezwykle rześką piosenkę niespodziewanie finalizują szmerowe odgłosy padającego deszczu. Kompozycję Elitist wyróżnia temperament jazzującej pulsacji, rockowa przenikliwość gitarowych dźwięków oraz wielopłaszczyznowość klawiszowych warstw. Szczególnie moją uwagę przykuwa blaszany sznyt klawesynowych motywów, które wykonał multiinstrumentalista Miłosz Wośko. Anielską aurę potęgują intymne wokalizy Alicji Boratyn, otoczone gęstwiną klaksonowych, syntezatorowych współbrzmień. Przyznam, że tytuł Hello Blueberry Muffin nie przestaje rozczulać mnie swym ciepłem. Górę bierze tu chrapliwość gitarowej, na wskroś rockowej ekspresji. Żwawy, zwrotkowy słowotok wokalny fascynuje szlachetnością skomplikowanych skoków o septymę małą. Refreniczne, tytułowe wyrazy wokalista każdorazowo upiększa bajkowością śpiewnego legata. Motoryczny napęd tworzy zamaszysty beatbox, a kulminacyjne, gitarowe melodie stereofonicznie rozlewają się po kanałach.

Atrybutem kompozycji osobliwie zatytułowanej The O In MOAN po raz kolejny jest chropowatość gitarowych współbrzmień. Wpierw rozlegają się one miarowo, by po chwili gwałtownie przyspieszyć. Wszechobecną kostropatość niwelują dyskretne dźwięki clavinetu, zagrane przez Tomasza Balę. Linia melodyczna elektryzuje przystępnym, wartkim potokiem dźwięków, ale i wykwintnością trudnych wykonawczo kwartowych skoków, zwinnie prześlizgujących się pomiędzy niskimi a wysokimi rejestrami. Gitarowa symetria zwięzłych motywów wzorcowo spina całość wyrazistą klamrą. Za sprawą kolejnej piosenki, obdarzonej iście symfoniczną instrumentacją, wzlatuję ku niebu. Nic dziwnego, wszak jej tytuł to Heaven. Impresjonistyczny, bajkowy nastrój wprowadzają już początkowe, perliste ozdobniki wibrafonetty, czyli wibrafonu mniejszych rozmiarów, szlachetnie zagrane przez Piotra Piechotę. Rychło dołącza do nich zadziorna, przesiąknięta niskimi dźwiękami melodia kontrabasu Stefana Nowakowskiego. Chwilę później przestaje ona dialogować z wibrafonettą, zapraszając do swej indywidualnej opowieści, pełnej choćby uroczystych (kwartowych i oktawowych) skoków. Z tego jazzującego powabu wyłaniają się melancholijne motywy wokalne, chwilowo rozbrzmiewające przy wyłącznym akompaniamencie zamaszystych, kontrabasowych pejzaży. Zmysłowy tembr głosu wokalisty urzeka ciepłem, choć nie brakuje też szczypty mroku, słyszalnej w powtarzanym wyrazie „girl”, na początku oplecionym diaboliczną odległością trytonu, potem niepostrzeżenie zastąpioną kwartą. Gdy powracają świetliste kropelki wibrafonetty, objawia się drugi głos, należący do Magdaleny Gajdzicy z zespołu Enchanted Hunters. Jej łagodna barwa urzeka pieczołowitością szlachetnych ornamentów, na przykład w słowie „me”. Od drugiej zwrotki linii melodycznej Borysa Dejnarowicza akompaniują rozedrgane, matowe dźwięki fletu, również wykonane przez Magdalenę Gajdzicę. Z czasem anielskie, wokalno-instrumentalne krajobrazy zagęszczają się dzięki rozłożystym, akordowym płaszczyznom harfy Aliny Łapińskiej. Sielankowość wiodącej melodii ulega celowemu, zawadiackiemu postrzępieniu podczas refrenicznie powtarzanych słów: „roller coaster goes to heaven”. Aranżacyjno-wykonawcza głębia nieszablonowego instrumentarium sprawia, że nostalgiczne epizody wokalne otula oniryczna magia balladowego liryzmu. Z szeroko pojętej bluesowo-rockowej tradycji pełnymi garściami czerpie kompozycja Noble Ideas. Ekspresyjnej linii melodycznej towarzyszy ruchliwość perkusyjnych trzepotów oraz szorstkie niczym papier ścierny motywy gitary Michała Szturomskiego. Rubaszne, szlachetnie archaiczne wokalizy na samogłosce „u” są dziełem Jakuba Czubaka. Tytułowe słowa spowija wytworna szata nośnych, sekundowych odległości. Hałaśliwe odgłosy gromkiego aplauzu widowni gładko przechodzą w ostatni utwór, zupełnie tak, jak przed laty repryza Beatlesowskiego Sierżanta Pieprza szumnymi oklaskami przywołała epokowe A Day in the Life. Czyżby więc szacunek do tradycji łączył się tu z muzyczną teraźniejszością? Epilog recenzowanego wydawnictwa nosi barwny tytuł Missing Ellement. Ze wspomnianej salwy braw wypływa zwiewna ballada, przepełniona wokalną intymnością, ale i motoryką perkusyjnych stukotów oraz zamglonych, klawiszowych motywów. Olśniewająco prezentuje się wykonawcza precyzja szerokich, interwałowych skoków, takich jak oktawa na słowach: „your face”. Z czasem Borys Dejnarowicz zdobi główną melodię statycznością smyczkowych krajobrazów mellotronu. Za najbardziej frapujący moment uważam jednak wirtuozowskie skowyty instrumentu o nazwie Arp Odyssey, na którym zagrał genialny muzyk – Alex Chumak. Egzotyczna przenikliwość owych rozedrganych, syntetycznych warkotów nobliwie przypieczętowuje opisywane dzieło.

Album Harmony Attack zespołu Newest Zealand z galanterią kłania się chlubnej, dźwiękowej przeszłości, jednocześnie dekorując ją współczesnymi rozwiązaniami kompozytorskimi. Mnóstwo tu zawoalowanych, a także zacytowanych wprost słowno-muzycznych odniesień, które można starannie tropić, nie należy jednak zapominać, że Borysowi Dejnarowiczowi przede wszystkim przyświeca idea kreowania przystępnych melodii. Znajdziemy ich tu pod dostatkiem, choć rzeczoną nośność często otula gęstwina wykwintnych progresji akordowych, zmieniających się w błyskawicznym tempie. Autentyczność łagodnego, jaskrawego tembru głosu Borysa Dejnarowicza silnie oddziałuje na moje emocje, znakomicie współgrając z wtórującymi mu (najczęściej kobiecymi) wokalami. Echa rockowej tradycji słychać w kostropatych, gitarowych płaszczyznach, wpływy popu i jazzu są zasługą wielowymiarowych, klawiszowych przestrzeni, czasem przemkną też instrumenty rodem z muzyki klasycznej (klawesyn, harfa, czy flet), a zamaszysty napęd perkusji i basu trzyma całość w rytmicznych ryzach. Aranżacyjna pomysłowość, melodyczna przebojowość i harmoniczna wykwintność – wszystko to bez trudu odnajdziecie na oczarowującej stylistyczną różnorodnością płycie supergrupy Newest Zealand.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.