Doznanie nieziemskich pejzaży czterech czarodziejów dźwięku
Aż trudno mi zebrać myśli po hipnotyzującym, kunsztownym i wielobarwnym koncercie wybitnego norweskiego saksofonisty jazzowego – Jana Garbarka, który odbył się 8 października w katowickiej sali NOSPR. Od razu zaznaczę, że była to moja pierwsza wizyta w tym okazałym, koncertowym miejscu i choć słyszałam mnóstwo ciepłych słów na temat jego akustyki, efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Postaram się w poniższych akapitach oddać atmosferę owego znakomitego wydarzenia.
Jakże swojsko brzmi imię i nazwisko bohatera mojego dzisiejszego wpisu. Czy to przypadek? Otóż nie, Jan Garbarek ma polskie korzenie, jego ojciec to Polak. Subtelną, na wskroś melodyjną słowiańskość słychać też w kompozycjach saksofonisty. Łączy się ona jednak nierozerwalnie z jego ojczystą, skandynawską melodyką, przesiąkniętą orientalnymi ozdobnikami. W tych dźwiękach łagodna śpiewność kontrastuje z hałaśliwą, ognistą wirtuozerią. Warto odnotować, iż podczas relacjonowanego koncertu Janowi Garbarkowi towarzyszyło trio świetnych instrumentalistów. Tak na dobrą sprawę wszyscy muzycy bez wyjątku lśnili niepowtarzalnym blaskiem, prezentując szereg swych umiejętności. Każdemu poświęcę zatem kilka zdań.
Początkowo Jan Garbarek grał wyłącznie na saksofonie tenorowym. Już w pierwszej kompozycji, zainicjowanej pogodnymi płaszczyznami klawiszy, zachwyciła mnie saksofonowa subtelność, urzeczywistniona dzięki rozedrganym strumieniom powietrza. Stopniowo rozdmuchiwane dźwięki nasilały się głównie w niskich rejestrach. Jako trzeci wybrzmiał niezwykle orientalny utwór, którego wiodąca melodia wywołała we mnie szczególne wzruszenie. Jej melancholijny nastrój, aksamitne ciepło i motywiczna symetria zostały z gracją wyeksponowane przez saksofonistę, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Nieco później muzyk zmienił instrument na saksofon sopranowy. Urzekł mnie wówczas jaskrawością wysokich rejestrów, niejednokrotnie przesiąkniętych zmysłową intymnością. Spektakularnym fragmentem był utwór z popisową kadencją saksofonu a cappella. Garbarek skorzystał w nim z nożnego efektu, dzięki któremu do uszu odbiorców docierało gęste echo. Było ono na tyle przestrzenne i długotrwałe, że współbrzmiało niejako w duecie z solistą. Wciąż jestem pod wrażeniem szerokiego spektrum możliwości kolorystycznych saksofonu, zaprezentowanych przez Garbarka. Pojawiły się matowe niskie rejestry, krystalicznie czyste wysokie dźwięki, a nawet psychodeliczne, hałaśliwe motywy, które przypieczętowały jedną z kompozycji rozpaczliwym skowytem. Elementem zaskoczenia okazał się jeszcze jeden instrument w rękach Garbarka – bezotworowy flet, olśniewający katarynkowymi, przenikliwymi dźwiękami, niepozbawionymi folkowego sznytu.
Zaanonsowane fletowe motywy stanowiły świetliste dopełnienie rytmicznych uderzeń, które roztaczał przed nami wspaniały, znaczący dla muzyki jazzowej perkusista – Trilok Gurtu. Jego zasługą we wszystkich utworach była rytmiczna miarowość oraz efekty brzmieniowe. Grał on często na tabli, generującej zarówno tubalne, jak i rozklekotane dźwięki. W ramach jego głównego, solowego popisu nie zabrakło niespodzianek, takich jak wiadro z wodą. Za sprawą nalanego płynu, uderzenia w ów instrument charakteryzowały się basowym stłumieniem. Pomocne w kreowaniu kolorystycznych przestrzeni były też wszelkiej maści perkusjonalia, których wyznacznik stanowiły chropowate terkoty. Odrobinę szorstkości zapewniły surowe dźwięki cajonu, czasami nawet trochę zbyt mocno nagłośnionego, bowiem niejednokrotnie przykrywał on wiodące melodie saksofonu. Gurtu zaprezentował również umiejętności wokalne, wespół z grą na perkusji uskuteczniając gęste improwizacje, deklamacyjnie wykonane tzw. scatem, czyli oparte na spiętrzonych sylabach, które z zasady pełnią funkcję dźwiękonaśladowczą, nie tworząc konkretnych wyrazów.
Klawiszowiec – Rainer Brüninghaus muskał najczulsze struny mojej duszy subtelnością aksamitnych dźwięków. Przyznam, że miejscami jako żywo przypominał mi on styl gry prawdziwego króla pianistyki, o którym pisałam Wam przed czterema laty, podczas jednego z mych pierwszych blogowych tekstów – Keitha Jarretta. Zresztą, ta asocjacja nie wzięła się znikąd, bowiem Jarrett wielokrotnie grał wspólnie z Garbarkiem, rejestrując razem kilka płyt, m.in. poruszający album Personal Mountains. Podczas wybrzmiewania uduchowionych solówek Brüninghausa słyszałam w wyobraźni Jarrettowskie, śpiewane wstawki, nierozerwalnie sklejone z jego wykonaniami. Oprócz sentymentalnych motywów, pojawiły się też ekspresyjne, pianistyczne popisy, obfitujące w elementy, zaczerpnięte z tradycji bluesowej oraz ragtime’owej. W jednym z utworów anonsowany muzyk pokazał kunszt tzw. ostinata, czyli powracającej melodii, opartej na stałym schemacie. Klawiszowym znakiem rozpoznawczym były też statyczne, rozedrgane, syntezatorowe płaszczyzny, organicznie spójne z motywami saksofonu.
Ogniste, dynamiczne, czasem nawet brzmiące zbyt natarczywie, dźwięki bezprogowego basu, szlachetnie wykreował Juri Daniel. Z jego solowych popisów bacznie wyłuskiwałam chłodny mrok niskich rejestrów. Muzyk używał loopera, finezyjnie dopasowując się do nagranych wcześniej ścieżek. Ponadto ogromne wrażenie zrobiły na mnie fragmenty, kiedy wykonywał on niektóre dźwięki ze szczyptą swingu, wystrzałowo i gwałtownie intonując je tzw. klangiem.
Koncert Jana Garbarka był dla mnie jak mistyczny spektakl, w ramach którego upływający czas się nie liczył. Kantylenowe, czyli nadzwyczaj śpiewne, melodie saksofonu, chwilami słowiańskie, to znów nieco bardziej egzotyczne, rozprzestrzeniały się wartkim strumieniem, zaskakując kontrastami brzmieniowymi. Ów nastrój dopełniło trio wspaniałych muzyków. Pianista – Rainer Brüninghaus czarował perlistą malowniczością wysokich rejestrów oraz kunsztownymi nawiązaniami do korzennych dźwięków sprzed lat. Perkusista – Trilok Gurtu raczył nas wysmakowanymi improwizacjami wokalnymi, jednak przede wszystkim stanowił ekspresyjny korpus rytmiczny względem pozostałych instrumentów. Wytwarzał orientalne pejzaże m.in. na tabli i cajonie, nie stroniąc od masywnych stukotów zestawu perkusyjnego. Juri Daniel, grając na basie, zachwycał wielowarstwowością swej partii oraz swingującą rytmiką, podbitą efekciarstwem techniki klang. Opisywany koncert to nie tylko kunszt czterech muzyków z osobna, lecz także niezwykły synchron ich zespołowego wykonawstwa. Dla mnie owo wydarzenie na zawsze pozostanie ogromnym przeżyciem i myślę, że nie jest to tylko moja, jednostkowa opinia, bowiem zgromadzona publiczność po skończonym koncercie nagrodziła muzyków gromkim aplauzem, ale też owacyjnie reagowała na solowe popisy wykonawców w trakcie ich trwania. Niezmiernie ucieszyły mnie także znakomite warunki akustyczne katowickiej sali NOSPR, dzięki którym muzyka czterech niekwestionowanych wirtuozów lśniła wszystkimi kolorami tęczy, fascynując selektywnością.