Koncerty

Doznanie obcowania z prawdziwą klasyką

11 sierpnia 2023
Zgodnie z zeszłotygodniową obietnicą melduję się po koncercie Depeche Mode, który odbył się 4 sierpnia w krakowskiej Tauron Arenie. Było to absolutnie wyjątkowe wydarzenie, pełne kontrastów, bowiem nie brakowało nobliwej zadumy, ale i tanecznej zwiewności. Ta ostatnia na tyle poniosła publiczność, że jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, iż był to najbardziej owacyjny koncert, jaki kiedykolwiek przeżyłam. Na fali tak silnego aplauzu mogą wydarzyć się cuda. Czy miały one miejsce również i tutaj? Moim zdaniem tak i postaram się dokonać syntezy subiektywnych uniesień i ukazać Wam ich siłę w poniższych akapitach.

Obecna trasa koncertowa Depeche Mode, której część stanowił relacjonowany krakowski wieczór, nosi tytuł Memento Mori. W taki sposób zatytułowana jest też najnowsza płyta grupy, zresztą owo łacińskie motto, by pamiętać o śmierci, zyskało od kilkunastu miesięcy jeszcze jeden wymiar. Do największej orkiestry świata odszedł bowiem przed rokiem Andy Fletcher – wieloletni członek formacji. Nie chciałabym nadużywać pretensjonalnych sloganów, ale mroczne, zadumane utwory, które wypełniły dużą część koncertowej setlisty, perfekcyjnie upamiętniły owego wspaniałego instrumentalistę, niejako wywołując jego ducha, wytwornie unoszącego się nad sceną. Początek całego wydarzenia ujął mnie mrokiem oraz robotyczną industrialnością. Mam na myśli basowe dźwięki, szorstko i ekspresyjnie rozpoczynające kompozycję z najnowszego albumu Depeche Mode, zatytułowaną My Cosmos Is Mine. Szczególnie tutaj, ale i w kolejnej piosence – Wagging Tongue (także z najświeższego wydawnictwa) zachwycił mnie kunszt wokalnych harmonii dwóch filarów zespołu – Dave’a GahanaMartina Gore’a. Skoro już wywołałam najnowsze utwory, wspomnę o dynamicznym, pełnym niskich częstotliwości wykonaniu piosenki My Favourite Stranger, w którym selektywne współistnienie warstw instrumentalnych pozwoliło mi ów utwór poznać jeszcze bliżej. Absolutnie musiała też pojawić się chwytliwa, singlowa kompozycja – Ghost Again, której przekaz ubarwiły Bergmanowskie wizualizacje, znane z teledysku. Nieśmiertelny klasyk Walking in My Shoes niepozbawiony był ekspresji szorstkich motywów gitary Gore’a oraz celowo poszarpanej, nośnej linii melodycznej. Kolejny wielki przebój, czyli zadumaną balladę It’s No Good, nabudowała malowniczość falujących motywów klawiszy oraz dynamiczne wykonanie przystępnych szlagwortów: „don’t say you love me” oraz „don’t say you need me”.

Choć można się trochę krzywić, że wokal Gahana to już nie to samo co kiedyś, jednak jego głęboka barwa i aksamitna dźwięczność nie zostały ani trochę nadgryzione zębem czasu. Dowodem na to był efektowny tryptyk. Po pierwsze – wybrzmiało Sister Of Night – fragment koncertu, który czysto subiektywnie poruszył mnie najbardziej. Szorstkie warstwy klawiszy masywnie akompaniowały subtelnemu głosowi wokalisty, który choćby we frazie: „oh, sister” rozczulał błagalnością. Mimo że podczas długich dźwięków Gahan śpiewał dosyć chwiejnie, delikatniejsze momenty rozbłyskiwały mnogością emocjonalnych kolorów. Po drugie – mogłam rozkoszować się witalną kompozycją Everything Counts, gdzie wokalna zwiewność odeszła w cień tylko na chwilę, gdy Gahan kilkakrotnie w niskim rejestrze wykonał wers: „it’s a competitive world”, niestety każdorazowo trochę obok wyjściowej tonacji. Po trzecie – olbrzymią siłę rażenia miało świetliste wykonanie Precious, w którym liryczna dźwięczność wraz z nastrojowymi, opadającymi motywami melodycznymi nie miały sobie równych.

Może to niepopularna opinia, ale dla mnie o wiele większy kunszt wokalny w swoich solowych popisach zaprezentował Martin Gore. Najpierw przy kameralnym akompaniamencie fortepianowym zaśpiewał on kolejną kompozycję z albumu Memento Mori, zatytułowaną Soul With Me. Przyznaję, że trochę kręciłam nosem, bo nie udało mi się usłyszeć granego wymiennie z tym utworem, rzewnego Strangelove, ale trudno nie docenić szlachetnych ornamentów, jakimi Gore wytwornie upiększał zamgloną, nieco jazzującą melodię. Drugą jego solową piosenką był Home, skrzący się od symetrycznych motywów, którym przyświecała szczypta wysmakowanej orientalności.

Zanim jeszcze wspomnę kilka słów o skarbnicy hitów, które rozgrzały krakowską publiczność do czerwoności, przywołam szalenie wzruszającą interpretację utworu World In My Eyes, dedykowaną Andy’emu Fletcherowi. Szemrzące płaszczyzny elektroniczne oraz melodię wokalną, obfitującą w kaskady niskich dźwięków, tylko czasem rozjaśnioną drugim głosem z oddali, wizualnie wzbogaciło wyświetlone zdjęcie twarzy zmarłego muzyka. Nie sposób wymienić wszystkich przebojów, które zabrzmiały podczas krakowskiego koncertu, ale o kilku bezdyskusyjnie muszę napisać. I Feel You urzekło mnie wyeksponowaniem na wskroś rockowej melodii, ubranej w rytmiczną szatę żwawego walca. Zmysłowe Stripped to przede wszystkim barwna tajemniczość, uwydatniona dzięki oryginalnym samplom sprzed lat, raczącym nas powściągliwym chłodem. Sielankowe dzwoneczki i chóralne wykrzyczenie tytułowego wyrazu mogły znaczyć tylko jedno – Wrong. Owa kompozycja ma w sobie baśniową melancholię, którą poczułam jeszcze bardziej namacalnie niźli podczas wielokrotnego słuchania wersji studyjnej. Zasadniczą część domknęła wizytówka Depeche Mode, czyli Enjoy The Silence, hałaśliwie odśpiewane przez zgromadzonych w Tauron Arenie widzów. Wydawać by się mogło, że po tak pomnikowym dziele muzycy już nic nie zagrają. Ku uciesze fanów jednak, pojawiły się aż cztery bisy. Najpierw kameralne, czarujące intymnością Condemnation, upiększone klimatycznymi dźwiękami gitary Martina Gore’a. Pogodne Just Can’t Get Enough tak zaktywizowało publiczność, że mogłaby do końca świata wykrzykiwać chóralny zaśpiew, gdyby nie wyraźny dźwięk perkusji, dający sygnał, że nadszedł kres owej kompozycji. Ekspresyjne Never Let Me Down Again cechowała wytworna dostojność, kontynuowana chwilę później w definitywnym zwieńczeniu – Personal Jesus. Krótkie, poszatkowane motywy, na czele z okrzykiem: „reach out, touch faith” wciąż pozostają kwintesencją brzmienia legendarnego brytyjskiego zespołu, który naprawdę pierwszorzędnie zbudował dramaturgię tego niezapomnianego wieczoru.

Koncert Depeche Mode w krakowskiej Tauron Arenie był w mojej opinii niezwykle udanym wydarzeniem. Wiele utworów skłaniało do refleksji, jednocześnie prezentując intymne, bardziej akustyczne oblicze grupy. Żwawsze akcenty z kolei zachęcały do zatracenia się w tańcu. Filary formacji, czyli zarówno Dave Gahan, jak i Martin Gore, wciąż wykonują swoje partie z ogromną godnością i dystynkcją, dzięki czemu wielce podekscytowana chłonęłam wszystkimi zmysłami tę niekwestionowaną klasykę muzyki popularnej. Czy jakichś piosenek zabrakło mi podczas relacjonowanego wieczoru? Owszem, ale mam świadomość, że zespół z takim dorobkiem może przebierać w kompozycjach jak w ulęgałkach, zatem reasumując – zaprezentowany zestaw utworów uważam za nadzwyczaj udany i ułożony pieczołowicie, ponadto z zachowaną proporcją pomiędzy najnowszą twórczością a nieśmiertelnymi przebojami.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.