Doznanie przestrzennych szmerów, zgrzytów oraz kontemplacyjnych pejzaży
Podczas tegorocznego 66. Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej Warszawska Jesień byłam na dwóch wspaniałych koncertach. Opiszę Wam dziś najciekawsze momenty z tych niesamowitych wydarzeń.
Od kilku lat narzekam, że Warszawska Jesień poszła w rejony zbyt współczesne i za dużo jest na niej elektronicznych brzmień, natomiast koncertów orkiestrowych, eksploatujących szeroki wachlarz możliwości instrumentów akustycznych, jest jak na lekarstwo. Znakomity wyjątek od tej reguły stanowił koncert z 17 września, który miał miejsce w Studiu Koncertowym im. Witolda Lutosławskiego. Był to huczny jubileusz 20-lecia European Workshop for Contemporary Music. Mamy tu do czynienia z polsko-niemieckim projektem, kreującym co roku warsztaty w obrębie muzyki współczesnej. Podczas anonsowanego koncertu dyrygentem kameralnej orkiestry był Rüdiger Bohn i szczególnie do gustu przypadły mi dwa utwory – angielskiej kompozytorki Naomi Pinnock oraz klasyka w zakresie XX-wiecznych innowacji brzmieniowych – niemieckiego twórcy – Helmuta Lachenmanna.
Nostalgiczna baśniowość rozmarzonych dźwięków stanowiła niewątpliwy atrybut utworu (were the ruins still there) Naomi Pinnock. Malownicze motywy wybrzmiewały niespiesznie, tworząc przepełnione delikatnością warstwy. Na początku bacznie śledziłam jaskrawe dźwięki klarnetu w wysokim rejestrze. Z czasem nieodłącznym składnikiem konglomeratu barw były tajemnicze szmery, odznaczające się miarowym rytmem, najsilniej słyszalne mniej więcej w drugim segmencie wieloodcinkowego dzieła. Z czasem prym wiodły niskie dźwięki, głównie należące do instrumentów smyczkowych. Być może to tylko moje subiektywne wrażenie, ale dla mnie delikatność zmieniała tu swoje oblicza, czasem gładko kołysała skołatane nerwy, to znów stawała się ciężka, dojmująca i bezwzględna. Momentami wręcz powstrzymywałam oddech, by nie zakłócić atmosfery, w której królowa była tylko jedna – cisza, dająca chwilę wytchnienia pomiędzy melancholijnymi współbrzmieniami. Choć w tytule mowa o ruinach, a więc symbolu kruchości i zniszczenia, opisywane dzieło cechowała niewiarygodna spójność i uporządkowanie. Być może jednak owa symboliczna wątłość tkwi w łagodnych dźwiękach, które często jest w stanie zmącić najmniejszy szum.
Prawie półgodzinna, muzyczna kolubryna – takim mianem można określić lśniącą kontrastami w zakresie dynamiki i nastrojów kompozycję Mouvement (- vor der Erstarrung) Helmuta Lachenmanna. W tym utworze aż roiło się od brzmieniowych eksperymentów. Kontrabasistka wykonywała często swoją partię za podstawkiem instrumentu, z kolei trębacz chropowato i świdrująco grał powietrzem, przestrzennie je rozdmuchując. W niekonwencjonalnych technikach przodowała ponadto perkusja, ponieważ skorzystano z szerokiego wachlarza możliwości zarówno obudowy kotłów, jak i pulpitu, pierwotnie przeznaczonego do nut, a w tym dziele będącego pełnoprawnym, orkiestrowym instrumentem. Cała kompozycja wielokrotnie obfitowała w momenty lirycznej zadumy, a świetlistą jaskrawość zapewniał instrument o nazwie klingelspiel, szczególnie na początku utworu terkoczący przenikliwie, niczym uporczywie dźwięczący dzwonek. Oprócz gęstych, perkusyjnych stukotów słychać było zwięzłe, klekoczące dźwięki, natomiast melodyjna katarynkowość dała o sobie znać podczas jaskrawych motywów ksylofonu. Szmerowość była domeną zapowietrzonych, ostrych pejzaży fletu, niejednokrotnie współgrających ze smyczkowymi płaszczyznami, odznaczającymi się subtelnością. Chropowate zgrzyty często odzywały się z kolei w partii trąbki, oswajając słuchaczy z szorstkością nakładających się na siebie warstw. Powyższy instrument cechowała też fanfarowość, dająca o sobie znać w ekspresyjnych momentach. Długie dźwięki wszystkich instrumentów urzekały majestatycznością, krótkie natomiast wybrzmiewały w szybkim tempie, jednak wyróżniała je niemniejsza intensywność. Co ciekawe, samo zakończenie zaskoczyło liryzmem trzepoczących smyczków, rozlegających się przez chwilę równocześnie z zapowietrzonymi współbrzmieniami sekcji dętej. Chwilę później całość domknęły baśniowe dzwoneczki instrumentów perkusyjnych, rozjaśniające tę wielowarstwową, jednakże nieprzytłaczającą swym ogromem, gęstwinę muzycznych kolorów. Pewnie rozczarują się ci, którzy w kompozycji Lachenmanna będą szukać wyrazistej melodii, to bowiem utwór, który mówi do nas brzmieniem, kontrastami dynamicznymi, paletą niespotykanych barw, dźwięczną, perkusyjną katarynkowością oraz matowością nastrojowych szumów.
Podczas drugiego widzianego przeze mnie koncertu festiwalu, który odbył się na warszawskim UMFC, zachwyciła mnie nadzwyczaj oryginalna kompozycja – Unseen Marcina Stańczyka. Zgodnie z tytułem wyrażała ona to, co niewidzialne, ale by głębiej ową ideę zrozumieć, pozwolę sobie na odrobinę faktografii. Utwór powstał przed pięcioma laty na zamówienie niemieckiego E-MEX Ensemble. Reprezentuje tzw. muzykę akuzmatyczną, ale o ile ten nurt w założeniu odnosił się do muzyki elektronicznej i miał na celu pobudzić słuchową wyobraźnię odbiorców z wyłączeniem zmysłu wzroku, o tyle tutaj kompozytor przeniósł tę koncepcję na instrumenty akustyczne. Utwór jest ponadto autorskim spojrzeniem Marcina Stańczyka na niegdyś hucznie obchodzone obrzędy, związane z letnim przesileniem oraz poszukiwaniem mitycznego kwiatu paproci, który miał jego znalazcy zapewnić szczęście, jak również tytułową niewidzialność. Kompozytor za pomocą tekstu oddał tu kult natury, wplatając w muzykę Inwokację Jerzego Żuławskiego oraz ludową pieśń kupalną z Lubelszczyzny. Wykonanie z 22 września było trzecią z kolei koncertową wersją Unseen, utwór doczekał się też wydanego na płycie nagrania studyjnego. Podczas relacjonowanej przeze mnie interpretacji, zgromadzona publiczność poszukiwała legendarnego kwiatu paproci wraz z Orkiestrą Muzyki Nowej pod dyrekcją Szymona Bywalca, a za wiodącą partię wokalną odpowiadała słynna śpiewaczka – Agata Zubel. Przed rozpoczęciem utworu, widzowie zostali poproszeni przez kompozytora o założenie opasek na oczy, albo o słuchanie dzieła z przymkniętymi powiekami, by móc wyłącznie skupić się na bodźcach słuchowych. Było ich co nie miara, wręcz zaryzykuję stwierdzenie, że jeszcze nigdy w ramach koncertu na żywo nie słyszałam dźwięków z tak bliskiej odległości. Owe niespotykane doznania spowodował fakt, że muzycy, wchodzący w skład orkiestry, przemieszczali się pomiędzy ludźmi, grając wprost do ich uszu. Każdy, kto odbierał ten koncert miał więc zupełnie inne wrażenia, łowiąc z gęstwiny współbrzmień tylko ich część. Już początkowe, medytacyjne dźwięki, dostojnie i mantrycznie zagrane na misach tybetańskich, wprowadziły mnie w magiczny, baśniowy trans. Z kolei szeleszczące grzechoty shakerów od razu przywiodły mi na myśl odgłosy cykad. Oprócz tradycyjnych, orkiestrowych instrumentów pojawiło się mnóstwo egzotycznych brzmień, takich jak przestrzennie szumiące muszle, przyczepione do nóg niektórych wykonawców i dźwięczące przy każdym ich ruchu oraz strzelające krzemienie, hałaśliwie i ogniście zaznaczające swą obecność. Sielankowy nastrój generowały pozytywki oraz szereg innych instrumentów perkusyjnych. Ludowy pierwiastek zapewniła natomiast lira korbowa, na której zagrał znakomity muzyk – Dariusz Trzciński. Jako ciekawostkę dodam, że był on jedynym wykonawcą, uczestniczącym we wszystkich dotychczasowych wersjach utworu Unseen. Brzmieniowa rola liry korbowej to głównie tzw. burdony, czyli ostre, ciągłe dźwięki, ale też śpiewne melodie. Szczególnie zapadł mi w pamięć fragment, gdy przez chwilę lira korbowa subtelnie dialogowała z wokalnymi frazami Agaty Zubel. Głos śpiewaczki cechowała jasna, przenikliwa barwa, a w wyższych rejestrach trochę zatracała się czytelność wykonywanych przez nią słów. Emocjonalny fragment ludowej pieśni niezwykle poruszył mnie tęskną melodyjnością, stanowiąc najbardziej rzewny odcinek utworu. Wokalnymi epizodami uraczyli nas też inni muzycy z orkiestry i przyznam, że ogromne wrażenie zrobiła na mnie iście ludowa i kunsztowna wstawka skrzypka – Dominika Kossakowskiego, ujmującego nietuzinkową dykcją oraz wykonawczą dźwięcznością. Nie zabrakło również recytowanych fragmentów wspomnianej Inwokacji Żuławskiego, a w owych dystyngowanych wersach parlando swój deklamacyjny kunszt ukazali poszczególni muzycy. W opisywanym dziele malowniczą aurę kreowały też tradycyjne, orkiestrowe instrumenty, takie jak skrzypce, flet oraz klarnet. Niespodziewanie jednak naszym uszom ukazała się hałaśliwa część, gdzie prym wiodły klaksonowe, dostojne motywy, zagrane przez niezwykle oryginalny instrument dęty – wuwuzelę. Ową podniosłość zaraz potem przejął puzon, flet i lira korbowa. Zwieńczenie Unseen zauroczyło mnie łagodnością partii wokalnej oraz opadających motywów syntezatora, zbudowanych z niewielkich odległości pomiędzy dźwiękami. Na samym końcu niektórzy muzycy wraz z kompozytorem zaczęli puszczać bańki mydlane. Czy owo spektakularne domknięcie kompozycji miało symbolizować kruchość i nietrwałość tej namalowanej dźwiękami, bajkowej opowieści, która może w okamgnieniu prysnąć niczym bańka mydlana? Niewykluczone… Warto wspomnieć, że zahipnotyzowana publiczność zgotowała orkiestrze nie lada aplauz, dość powiedzieć, iż podczas mojej ośmioletniej bytności jako słuchaczki na Warszawskiej Jesieni, nigdy nie słyszałam jeszcze tak gromkich owacji po żadnym utworze. Choć jest to muzyka skomplikowana i złożona formalnie, polecam wszystkim chętnym zapoznać się ze studyjną wersją Unseen, wówczas może w części uda Wam się poczuć tę kontemplacyjną, przestrzenną magię.
Niezmiernie radują mnie koncerty Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej Warszawska Jesień, na których instrumenty akustyczne biorą górę nad wszechobecną elektroniką, tworząc krajobrazy, silnie pobudzające wyobraźnię. Roztoczyły się one dla mnie w tym roku jako barwne szmery, zgrzyty i hałasy (utwór Helmuta Lachenmanna), gra ciszą i muzycznymi szeptami (kompozycja Naomi Pinnock) oraz baśniowe pejzaże, wygenerowane za pomocą nie tylko orkiestrowych, lecz także zupełnie niekonwencjonalnych instrumentów, które złożyły się na absolutnie wyjątkowe dzieło Unseen Marcina Stańczyka. Z niecierpliwością wyczekuję więc kolejnych edycji tej prestiżowej imprezy, licząc na choć odrobinę więcej akustycznych dźwięków, zagranych przez żywych ludzi, a nie laptopy, będące od pewnego czasu pełnoprawnymi instrumentami w orkiestrze.