Koncerty

Doznanie wokalno-fletowych baśni Andersona

22 września 2023
Kilka dni temu (15 września) już po raz drugi miałam ogromną przyjemność uczestniczyć w absolutnie wyjątkowym koncercie zespołu Jethro Tull. Miejscem zaanonsowanego wydarzenia był Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu, przestrzeń niezwykle sterylna pod względem akustycznym. Mam nadzieję, że za sprawą kilku poniższych akapitów choć w części poczujecie tę magiczną atmosferę.

Na hasło Jethro Tull reagujemy zazwyczaj jednym nazwiskiem – Ian Anderson, ponieważ to mózg i filar owej formacji od samego początku. Powyższe skojarzenie jest w rzeczy samej zasadne, bowiem obecny skład grupy tworzy właśnie przywołany wyżej wokalista i flecista wraz z zaproszonymi do współpracy muzykami. Względem zeszłorocznego koncertu Jethro Tull, na którym byłam w Gdańsku, pojawiło się kilka zaskoczeń. Należał do nich z pewnością sam początek relacjonowanego wydarzenia, reprezentant drugiej płyty grupy – Stand Up, zachwycający dynamicznym riffem i rockową ekspresją utwór Nothing Is Easy. Wielce ucieszyła mnie również ballada We Used To Know. Kształtująca ją progresja akordowa jest identyczna jak w nieśmiertelnym klasyku formacji The EaglesHotel California. Palmę pierwszeństwa w zastosowaniu tej harmonicznej osi, na której opiera się owa piosenka, należy jednak przyznać Jethro Tull. Koncertowe wykonanie opisywanego utworu, będącego zresztą pierwszą kompozycją grupy, jaką kiedykolwiek usłyszałam, zachwyciło mnie mrokiem partii wokalnej, skontrastowanym z fletową przenikliwością zgrzytliwych motywów. Kolejnym niespodziewanym momentem koncertu było znakomite Heavy Horses, jednakże skrócone w stosunku do albumowego pierwowzoru. Owa skondensowana wersja obfitowała w podniosłe dźwięki klawiszy. Swój kunszt urzeczywistnili tu również towarzyszący Andersonowi muzycy, wzbogacając jego wiodącą linię melodyczną wielogłosowymi współbrzmieniami. Podobne, absolutnie nieziemskie harmonie towarzyszyły wokaliście w jednym z najwspanialszych dla mnie momentów koncertu, pełnym podniosłej melodyjności i tęsknego liryzmu utworze – Songs From the Wood. Szczególnie wykwintnie zabrzmiał tu jaskrawy głos gitarzysty. Opisywana piosenka skrzyła się ponadto od żarliwych, gitarowych solówek, obecnych w samym jej centrum. Szeroki wachlarz swych umiejętności zaprezentował z kolei perkusista w instrumentalnym utworze Dharma for One, wykonując zarówno dźwięczne, jak i burzliwe uderzenia, nierzadko pełne ekwilibrystycznych, wirtuozowskich popisów. Jeśli chodzi o utwory przesiąknięte ekspresją, należała do nich bez wątpienia kompozycja Hunt by Numbers z albumu J-Tull Dot Com, zagrana niezwykle dynamicznie.

Cała trasa koncertowa z racji swej nazwy Seven Decades miała przedstawiać przekrojową działalność Jethro Tull na przestrzeni dekad. Niestety jednak muszę w tym miejscu dołączyć do chóru malkontentów, który ubolewał po skończonym wydarzeniu nad tym, że w ramach obecnej trasy, ale też poprzedniej, zatytułowanej The Prog Years, nie pojawiły się (choćby w esencjonalnych fragmentach) niezwykle złożone kompozycje z dwóch najbardziej progresywnych albumów zespołu, czyli Thick As a Brick oraz A Passion Play. Rekompensatą tego niedostatku, a zarazem dowodem na progresywność Jethro Tull, okazał się dwukrotny mariaż rockowej estetyki grupy z muzyką klasyczną. Po pierwsze – usłyszeliśmy słynny utwór Bourrée in E minor, czyli zamaszystą, pełną jazzowej frywolności adaptację kompozycji Jana Sebastiana Bacha. Na opisywanym koncercie szczególnie ujęło mnie wirtuozowskie zwieńczenie tego arcydzieła, w którym efektowne, rzekłabym wręcz szaleńcze motywy fletu, górowały kunsztownym artyzmem nad pozostałymi instrumentami. Anderson jednocześnie śpiewał i grał na flecie, a kulminacyjny popis, czyli w fachowej terminologii tzw. kadencja, na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako urzeczywistnienie niewiarygodnego, emocjonalnego żaru, udekorowanego dodatkowo sporą dawką humorystycznych, onomatopeicznych wstawek wokalnych. Po drugie – aksamitna subtelność cechowała sielankową i niezwykle melodyjną aranżację utworu Pavane in F-sharp minor Gabriela Faurégo, czyli francuskiego XIX-wiecznego kompozytora. Jeszcze jeden klasyczny akcent zasługuje na wzmiankę, tym razem stanowił go jednak aspekt formalny. Wydarzenie (analogicznie do koncertów z muzyką klasyczną) złożone było z dwóch części, przedzielonych piętnastominutową przerwą. Nie jest to często spotykany zabieg podczas rockowych imprez i trudno stwierdzić, czy miał on na celu ukazać podniosłość chwili rodem z filharmonii, czy był kwadransem, którego wykonawcy potrzebowali, by się odrobinę zregenerować.

Zespół Jethro Tull jest określany mianem formacji sprzed lat i przez to trzeba dosadnie  podkreślać fakt, że grupa wciąż komponuje i nagrywa nową muzykę. Żywym dowodem na twórczą płodność formacji są dwie nowe płyty, wydana przed rokiem The Zealot Gene, a także tegoroczna – RökFlöte. Program niniejszego wydarzenia zasiliły również piosenki z obu rzeczonych wydawnictw. Jeśli chodzi o najnowszy album, wybrzmiało Hammer on Hammer, odznaczające się wokalną intymnością wespół z gitarową zadziornością, a także na wskroś orientalne, przyciemnione niepokojem mrocznych półtonów, przebojowe The Navigators. Cóż, być może jestem wyalienowana w swym zachwycie, ale dla mnie najpiękniejszym momentem całego koncertu była ckliwa ballada z albumu The Zealot Gene. Mam na myśli Mine Is the Mountain, gdzie klawiszowa wytworność krótkich motywów oraz rozłożonych akordów wspaniale współgrała ze śpiewną i rzewnie smutną melodią wokalną. Nie mogłam tu przejść obojętnie obok klarownych oraz czystych jak kryształ falsetów Iana Andersona, na przestrzeni każdego refrenu teatralnie zdobiących tytułowe wyrazy. W trakcie utworu znalazło się też miejsce na fletowe improwizacje oraz fluktuację nastrojów – z melancholijnego na bardziej świetlisty, pogodny, spowodowany gwałtowną zmianą tonacji z mollowej, a więc smutnej na durową, czyli wesołą. Wszystkie nowe utwory utwierdziły mnie w przekonaniu, że zespół jest niezwykle konsekwentny w kwestii podtrzymywania swego charakterystycznego stylu, a moim zdaniem dźwiękowa rozpoznawalność to jeden z najcenniejszych darów, jaki artyści często pielęgnują i dopieszczają przez lata.

Nie mogło podczas przekrojowego występu zabraknąć największych przebojów grupy. Pojawił się zatem Aqualung, ale tym razem charakterystyczny, zadziorny riff gitary nie był budulcem kompozycji. Owa kanoniczna melodia o dziwo zabrzmiała delikatnie i już na początku wychynęła z mglistych współbrzmień klawiszy. Swą marszową, patetyczną dostojnością urzekały perkusyjne uderzenia, a żarliwa, stricte rockowa ekspresja dała o sobie znać dopiero na końcu utworu. Inna wizytówka formacji to piosenka Locomotive Breath zagrana już na bis. Tutaj również poruszyła mnie do głębi fletowa efektowność i w powyższym kontekście pozwolę sobie zwrócić uwagę na specyficzne techniki, jakich używa Anderson podczas kreowania swych barwnych pejzaży na wspomnianym dętym instrumencie. Przede wszystkim wykonuje on ostre, zapowietrzone, zgrzytliwe przedęcia, dzięki którym słychać było często świdrujące, przepełnione matowością dźwięki. Emocjonalne rozedrganie to z kolei domena techniki, która z języka włoskiego zwie się „frullato”. Muzyk często też próbował grać na flecie i jednocześnie wydobywać dźwięki za pomocą swego głosu. Dało to niezwykle unikatowy efekt, który wspaniale ubarwiał już i tak bardzo bogatą kolorystykę brzmieniową. O ile wokal Andersona trochę już wyeksploatowało wyczerpujące, rock and rollowe życie, o tyle fletowa ekspresja zdaje się wciąż zachwycać coraz bardziej. W zakresie możliwości głosowych, Anderson zaśpiewał swe partie w mojej opinii o wiele lepiej niż na zeszłorocznym koncercie. Intonował je precyzyjniej, a górne dźwięki niejednokrotnie wybrzmiały z finezyjną jaskrawością oraz lekkością. Wspomnę jeszcze o zwieńczeniu koncertu, czyli instrumentalnej wersji miniaturki Cheerio, odtworzonej z nagrania. Ta fanfarowa, uroczysta melodia może być znana polskim melomanom i miłośnikom radiofonii przez duże R, bowiem od wielu, wielu lat stanowi jeden z sygnałów audycji wspaniałego dziennikarza muzycznego, a zarazem wielkiego orędownika twórczego dorobku formacji pod wodzą Iana Andersona w naszym kraju – Piotra Kaczkowskiego.

Podczas relacjonowanego koncertu Jethro Tull (jak już wcześniej zasygnalizowałam) zabrakło mi progresywnych arcydzieł zespołu. Szkoda też, że trudno było poczuć większą interakcję lidera grupy z publicznością, ponieważ Ian Anderson ani przez chwilę nie zwrócił się do widowni po polsku. Warto jednak podkreślić, że każdą piosenkę wzbogacił szlachetnym komentarzem konferansjerskim, często okraszonym szczyptą humoru. Próżno było również szukać spontaniczności, bowiem po jednym bisie muzycy w tempie błyskawicznym zniknęli ze sceny. Ogólnego niedosytu nie zatuszowały nawet uczone tyrady Louisa Armstronga, który kilka sekund po niemal natychmiastowym opuszczeniu estrady przez muzyków usilnie próbował z głośników przekonać wszystkich zgromadzonych, że świat jest wonderful. Przeważają jednak we mnie pozytywne emocje, takie jak wzruszenie i radość, że już po raz drugi byłam na koncercie znaczącego dla historii muzyki zespołu, który zachwycił mnie świetną formą wykonawczą. Skoro na stałe w literaturze zakorzeniły się baśnie Andersena, ja na opisywanym koncercie usłyszałam magię dźwiękowych baśni Andersona. Wokalno-fletowe pejzaże przeniosły mnie do innego, lepszego świata, bo to muzyka piękna w swej podniosłości, archaicznie szlachetna i nadzwyczajnie efektowna.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.