Doznanie wysokich lotów w korzennej estetyce reggae
Ogromną radość sprawiło mi zapoznanie się z najnowszą płytą zespołu Vavamuffin. Szósty studyjny album grupy nosi znamienny tytuł Fly High-Fi! i przyznam, że zgodnie z tym imperatywem płyta uniosła mnie w przestworza i dostarczyła mnóstwa pozytywnej energii.
Generalnie rzecz biorąc, do muzyki reggae podchodzę z lekką dozą dystansu – wiele jej aspektów szczerze doceniam (transowy rytm, melodyjność, czy gęstwinę pogłosu), ale nigdy nie były to dźwięki, które inspirowały mnie najsilniej. Może dlatego bez jakichkolwiek uprzedzeń podeszłam do najnowszej płyty Vavamuffin i poczułam, że są to utwory, o których chciałabym napisać nieco więcej, pochylając się nad ich wykonawczymi detalami. Przede wszystkim rzuca się w uszy instrumentalna motoryka, a także charyzma trzech wokalistów, z których estetycznie najbliżej jest mi do teatralnego głosu Pawła Sołtysa, znanego szerzej pod pseudonimem Pablopavo. Ujmuje mnie jego nienaganna dykcja i trudna do werbalnego opisania wokalna dźwięczność. Płytę Fly High-Fi! dynamicznie rozpoczyna kompozycja o frapującym tytule Dubbrat. Wyrazistej pulsacji wtórują przenikliwe, klawiszowe dźwięki, z których rychło wyłaniają się robotyczne, wsparte maszynowym autotune’em wokale. Soczyste, rozedrgane motywy gitary stanowią podłoże do rozkwitu nośnego refrenu, pełnego bliskich odległości pomiędzy dźwiękami, brzmiących niezwykle śpiewnie. W zwrotkach wokaliści zarażają pozytywnym przekazem, wyłuszczając w szybkim tempie rzeczy, które sprawiają im radość. Wysoko, wręcz ponad chmurami, odzywają się instrumentalne przerywniki, a dokładniej salwy anielskich, klawiszowych pejzaży. Utwór Huragany inicjują witalne okrzyki, spowite marzycielskimi płaszczyznami klawiszy, brzmieniowo jednoznacznie kojarzącymi się z organami Hammonda. Ów konglomerat barw rozświetlają następnie dystyngowane dzwoneczki. Burzliwy słowotok zwrotek głosi, by podążać własną ścieżką pomimo wszechobecnej, populistycznej magmy. Olśniewający liryzmem refren urzeka mnie dostojnym, kwartowym skokiem na styku słów: „stoimy znów”. W ostatniej zwrotce szczyptą mroku częstuje nas Don Gorgone, zachwycając surową potęgą niskich częstotliwości swego gardłowego tembru. Klawiszowa równomierność nabudowuje utwór Turlaj, w którym moją uwagę przykuwa melodyjność przebojowego szlagwortu: „turla się ten spliff”. Radosne wykrzyknienie Natty Fly! to tytuł kolejnej pieśni. W majestatycznym, chóralnym refrenie fascynują mnie świetliste, tercjowe skoki, słyszalne na końcu fraz. Pierwszą zwrotkę swym charakterystycznym wokalem intonuje Pablopavo, eksponując nasycone, niskie dźwięki. Obwieszcza on nostalgicznie, iż każdy ma za sobą trudny czas, jednak można na chwilę spróbować o nim zapomnieć i połączyć się we wspólnym, międzygalaktycznym, reggae’owym locie. W drugiej zwrotce objawia się Reggaenerator, wdzięcznie artykułujący poszczególne słowa na szerokim uśmiechu. Przestrzeń ostatniej zwrotki wypełnia zaś Don Gorgone, poważnym, chrapliwym tembrem zachęcając do walki z przeciwnościami losu. Jednym z najjaśniejszych punktów recenzowanego wydawnictwa jest moim zdaniem Rasta Pon Di Top. Rytmiczny trans oraz melodyczna melancholia tworzą tu spójną całość, a wirtuozowskie potoki słów zachwycają niebywałym kunsztem, ale i wyważeniem, bo choćby w głosie Pablopavo drzemie tęskna zaduma. Z kolei refren otacza koronna dla kultury rastafariańskiej fraza: „I & I”, śpiewana raczej subtelnie, aczkolwiek dobitnie pod względem wyrazowym.
Najdłuższa piosenka na opisywanym wydawnictwie posiada jakże przewrotny tytuł Wariat. Podniosły tekst poprzedzają iście klezmerskie wokalizy, przesiąknięte tęskną melancholią. Ów nieuchwytny smutek kształtuje również słyszalną nieco później główną melodię. Warto wziąć sobie do serca poetyckie wersy, okalające refren: „gdy ktoś zapuka Tobie do serca bram, (…) Ty podaruj mu gram miłości tej, która nie rozdziera szat”. Malowniczą aurę brzmieniową z gracją upiększają aksamitne dzwoneczki oraz zagęszczone pogłosem akordy gitary, a rycerskie chóry podkreślają m.in. słowa: „jak wariat”. Zwrotki zaśpiewane przez Reggaenaeratora cechuje liryzm, natomiast kiedy stery przejmuje Pablopavo, dominuje frywolność, uwydatniona dzięki rubasznemu akcentowaniu przez wokalistę początków fraz. Zwarta forma, jak również współistnienie trzech języków (angielskiego, hiszpańskiego oraz polskiego) wyróżnia utwór Babylon A Fall. Tytułowe słowa stereofonicznie mkną po kanałach, wsparte tanecznym, elektronicznym pulsem. Garść życiodajnych, lapidarnych wersów oferuje piosenka Taktotak. Niewielkie odległości pomiędzy dźwiękami kontrastują z uroczystymi, kwartowymi skokami, a dyskretne harmonie wokalne dają poczucie mistycznej, wielogłosowej wspólnoty. Mgliste klawisze, skąpane w zawiesinie pogłosu, a także charakterystyczne, perkusyjne szmery, zdobią kompozycję Rudeboy Salut!, stanowiącą swoiste pozdrowienie. Urzekła mnie tu modulacja głosu, jeśli chodzi o zaanonsowane słowo „salut”, czasami intonowane wykrzyknikowo, to znów teatralnie, wznosząco, niczym znak zapytania. Kostropata ściana dźwięku syntetycznych instrumentów dętych, upiększona zwiewnością gitarowych ornamentów, rzuca się w uszy na przestrzeni piosenki Cost Of Livin’. Krótkie frazy pomykają tu błyskawicznie niczym wystrzały, natomiast artykułowane kwadratowo anglojęzyczne słowa wzmacniają dziecięcą prostotę i szczerość przekazu.
Niewątpliwie jednym z powodów, dla którego pochylam się nad najnowszym albumem Vavamuffin jest dzieło, skrywające się pod numerem jedenastym. Jego tytuł to Afa, bowiem upamiętnia zmarłego przed niespełna siedmioma laty Roberta „Afę” Brylewskiego – wybitnego muzyka, mającego niekwestionowany wpływ na moją dźwiękową wrażliwość. Uhonoruję zatem ową kompozycję osobnym akapitem. Wzruszająca do łez nostalgia spowija refren, z którego łapczywie wyławiam chwytające za serce wersy: „bo gdy Ciebie nie ma tu, odchodzi w słońcu ta Niewidzialna Armia”. Przystępne melodie wygenerowanych syntetycznie instrumentów dętych wraz ze zwięzłymi zawołaniami „ejo”, łagodnie wieńczą symetryczne frazy. Kunsztem oczarowują ponadto przesycone lekkością ornamenty na słowie „znów”. Wszystkie zwrotki zaśpiewał Pablopavoo, emocjonalnie wyrażając żal po stracie wielkiego człowieka: „miał Złotą Skałę, co biła jak serce”, czy: „sprawiał muzykę na poboczach świata, sprawił mnie, może Ciebie, leworęcznym riffem”. Reggae’owa swada i rytmiczność pozwalają w pełni wybrzmieć autentycznym, poetyckim strofom. Salwy powtarzanych dźwięków, a także sekundowe i tercjowe odległości, incydentalnie przełamują witalne, kwartowe skoki. Prosty schemat akordowy rozświetlają klawiszowo-gitarowe pejzaże. Na ich tle wielokrotnie dają o sobie znać delikatne kropelki perkusyjnych stukotów. Przyznam jednak, że największe wzruszenie wzbudza we mnie ostatnia zwrotka. Głos wokalisty rozlega się w mglistej poświacie, recytując fragmenty tekstów utworów formacji, z którymi związany był Robert Brylewski – Izraela, Armii oraz Kryzysu. Końcowe powtórzenia refrenu wzbogacają ascetyczne, frywolne dopowiedzenia wokalne, które swym chropowatym tembrem wykonał Don Gorgone.
To absolutnie nie koniec dźwiękowych wrażeń, ponieważ przed nami jeszcze dwie piosenki. Od pierwszych dźwięków ponosi mnie transowość kompozycji Szaman, której ekspresję determinują mroczne, gardłowe wokale. Z uwagą śledzę również transakcentacje, polegające na nadmiernym podkreślaniu ostatnich sylab w takich wyrazach, jak: „szamani”, „nadani” i „szaleńcy”. Mnogość różnorodnych, perkusyjnych uderzeń współgra z szerokim wachlarzem melodii wokalnych. Szczególnie porusza mnie liryzm refrenicznego fragmentu od słów: „wypalone topy kwiatów”. Epilog recenzowanej płyty, zagadkowo zatytułowany Gestem, tworzą klawiszowe melodie w wysokim rejestrze, każdorazowo zainicjowane tęsknym, opadającym motywem. Tekst tworzą trudne pytania oraz rozterki, pełne gorączkowego poszukiwania wolności, na przykład: „powiedz, jak przegonić mam ten cień, który jak zły sen chodzi za nami krok w krok”. Po drugim refrenie objawia się solo gitary, początkowo delikatne, z czasem fascynujące żarem wirtuozowskich przebiegów. Całą piosenkę definitywnie domyka chóralna wokaliza na sylabie „na”, złożona ze znajomych motywów, które kilka minut wcześniej malowniczo intonowały klawisze.
Album Fly High-Fi! zespołu Vavamuffin stanowią melodyjne kompozycje, odznaczające się transowym rytmem, dźwiękową ascetycznością i wokalną motoryką. Lapidarne wykrzyknienia oraz dyskretne wielogłosy wokalne sprawiają, że można namacalnie poczuć siłę owych przystępnych piosenek, podśpiewując nośne frazy wespół z trzema charyzmatycznymi wokalistami. Życiowe teksty skłaniają do refleksji, a ich uniwersalny wymiar pozwala zastanowić się nad otaczającą nas rzeczywistością. Krzepiące hasła mogą pomóc przetrwać egzystencjalne ciemności i nawet jeśli taka chwilowa ucieczka od wszechobecnego mroku jest nietrwała, chętnie rzucam się w ten wir pozytywnych, reggae’owych wibracji.