Doznanie księżycowych impresji
Ostatnio dziwnym zbiegiem okoliczności w bliskim odstępie czasowym poświęcam kilka wpisów jednemu wykonawcy. Niedawno aż trzy wpisy gloryfikowały dorobek Lecha Janerki, a dziś zapraszam na trzeci w tym roku tekst, dotyczący Petera Gabriela. Ów niezwykle mi bliski wokalista 1 grudnia wypuścił na światło dzienne spowitą blaskiem księżyca płytę, zatytułowaną i/o.
Obecność księżyca w tytule moich dzisiejszych rozważań ani trochę nie jest przypadkowa, bowiem Peter Gabriel od początku roku co miesiąc, gdy znać o sobie dawała pełnia, publikował kolejną, premierową piosenkę. Kiedy utworów uzbierało się tyle, ile rok ma miesięcy, a więc 12, kształt albumu i/o definitywnie przestał już być tajemnicą. Dodatkowo każda piosenka doczekała się dwóch wersji, obrazujących kolejno jasną (bright side) oraz ciemną (dark side) stronę księżyca. Różnią się one od siebie wykonawczymi detalami, dlatego od razu uprzedzam, że w niniejszej recenzji będę bazowała na mixach, oznaczonych jako bright side, gdyż zgodnie ze swoją sygnaturą brzmią one jaśniej, a z mojej subiektywnej perspektywy również przejrzyściej. Poza tym wokalista publikował je najpierw, więc siłą rzeczy jestem z nimi bardziej osłuchana. I/o to wydawnictwo pełne aranżacyjnego rozmachu, witalnych linii melodycznych, filozoficznych tekstów oraz wykwintnych partii wokalnych, skrzących się zarówno od głębokich niskich rejestrów, jak i krystalicznie czystych, przesiąkniętych jaskrawością falsetów. W poniższych akapitach napiszę nieco więcej o tych kompozycjach, które szczególnie przypadły mi do gustu.
Należy zatem zacząć od początku, czyli spektakularnie inicjującej całość piosenki Panopticom, niezwykle przebojowej, tęsknej i śpiewnej. Instrumentalny akompaniament należy tu w dużej mierze do metalicznych dźwięków gitary, które swym brzmieniem przypominają mi podniosły nastrój cymbałów. Niebagatelną rolę w kształtowaniu utworu odgrywają też malownicze płaszczyzny klawiszy oraz ascetyczny puls perkusji. Partia wokalna zwrotek odznacza się marzycielską deklamacyjnością i łagodnym mrokiem niskich rejestrów, z kolei refren to śpiewność w pełnej krasie. Tytułowy wyraz ubrany jest w szykowną szatę repetowanych dźwięków, a uroczysta niczym dzwon na kościelnej wieży samogłoska „o” każdorazowo olśniewa swoją ekspresją. W drugiej zwrotce ostatnia fraza została przez wokalistę przeniesiona ku wyższemu rejestrowi, czyli o tzw. oktawę wyżej. Ów kompozytorski zabieg stanowi płynne i jakże efektowne przejście do kolejnego refrenu. Mantrycznie powtarzane na samym końcu piosenki wyrazy „around you” ujmują delikatnością, często wyrażoną czułym szeptem. Wyróżnikiem piosenki The Court jest wszechobecna rytmiczność, uwydatniona dzięki przestrzennym stukotom perkusji. Oniryczny refren przepełniają romantyczne motywy wokalne, dodatkowo gdzieniegdzie liryczny nastrój kontynuują instrumenty smyczkowe. Cały utwór kształtuje kilka odrębnych myśli muzycznych, czasem natchnionych, to znów udramatyzowanych i zachwycających emocjonalnym przepychem. Jedną z formalnych niespodzianek jest choćby posuwiste, fascynujące nasyceniem niskich rejestrów solo fortepianu. Piosenka Playing For Time zachwyca mnie elementami rodem z muzyki klasycznej. Fortepianowy wstęp jako żywo przypomina początek Marsza Żałobnego Chopina, jednak wiodąca linia melodyczna Gabriela gwałtownie skręca w stronę pogodnej sielanki, niepozbawionej bajkowego charakteru. Skąpane w gęstwinie pogłosu dźwięki instrumentów dętych zaznaczają dyskretnie swoją obecność. Wytworne smyczki rozczulają pompatycznym patosem i śpiewnością. Mniej więcej w połowie czwartej minuty owego sześciominutowego przepływu objawia się rytmiczny pierwiastek w postaci miarowych uderzeń perkusji. Jeśli miałabym wybrać utwór z płyty i/o, do którego wracam najczęściej, bez wahania wskazałabym na kompozycję tytułową. Może to wydawać się dziwne, bo nie jest to na pewno najbardziej wykwintny utwór w tym dwunastopiosenkowym zestawie. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że odznacza się on muzyczną wtórnością spod znaku stadionowej twórczości zespołu U2. Coś niezwykle urokliwego i nieuchwytnego jest dla mnie jednak w tych katarynkowo powtarzanych, tytułowych literkach, kształtujących przebojowy refren. Ponadto zwracam tu baczną uwagę na tekst, będący bezpretensjonalną afirmacją życia, której apogeum dostrzegam podczas wielokrotnie repetowanej puenty: „i’m just a part of everything”. Całą piosenkę nabudowuje jasność wysokich rejestrów, szczególnie podkreślona podczas zaanonsowanego, niezwykle uniwersalnego przesłania w refrenie. Na samym końcu Gabrielowi towarzyszą też dostojne, wielowarstwowe chórki. Akompaniament instrumentalny generuje mnóstwo witalnego blasku za sprawą klarownych akordów fortepianu oraz rozklekotanych flażoletów gitary. Złowrogi mrok kompozycji Four Kinds Of Horses zapewniają elektroniczne płaszczyzny, jak również melancholia linii melodycznej. Najbardziej przystępny jest tutaj refren, w którym moją uwagę przykuwa obsesyjny, wznoszący, wielokrotnie powtarzany motyw. Niedługo po nim tytułowe słowa kilkakrotnie wykonują urzekające łagodnością chórki.
Niestety, po tak różnorodnych muzycznie, absolutnie znakomitych pięciu utworach, dostrzegam w dalszej części albumu spory spadek napięcia. Ani przy pełnej wigoru, gospelowej kompozycji Road To Joy, ani też przy ckliwie wijącej się balladzie So Much, nie potrafię zatrzymać się na dłużej. Żwawa, taneczna rytmika w połączeniu z wykwintną melodią przemawiają do mnie dopiero w piosence Olive Tree. Szczególnym blaskiem lśni tu partia wokalna, nierozerwalnie sklejona z kostropatymi, zwięzłymi kontrapunktami gitary. Dostojną plemiennością częstuje nas ponadto perkusja, a początkowo nieco smutna linia melodyczna rychło przeradza się w ekstatyczne, radosne motywy. Kontynuując jeszcze przez moment sferę narzekań, trochę rozczarowały mnie studyjne wersje utworów Love Can Heal oraz And Still, słyszane przedpremierowo w maju, podczas polskiego koncertu Petera Gabriela. Zwłaszcza pierwsza z wymienionych piosenek urzekła mnie wówczas musicalową aurą żeńskiego chórku, a także głębokimi dźwiękami wiolonczeli. Choć w studyjnym wykonaniu powyższe aspekty nie zniknęły, inne utwory są dla mnie jednak o wiele silniejszym przeżyciem emocjonalnym. Nastrojowość i aranżacyjne bogactwo bez wątpienia kształtują kolejną znakomitą kompozycję na recenzowanym albumie, a mianowicie This Is Home. Opowiada ona o potrzebie odnalezienia swego miejsca na ziemi, jak również poszukiwania własnej, unikatowej tożsamości. Ponownie istotnym czynnikiem jest tutaj rytmiczność, jednak to rozłożysta linia melodyczna stanowi dla mnie bezcenny środek ekspresji. Zaanonsowana melodia odznacza się imponującą rozpiętością, czyli tzw. szerokim ambitusem – zakresem od najniższego do najwyższego dźwięku. Uważam też, że w żadnej innej piosence na tej płycie głos Petera Gabriela nie zabrzmiał tak jasno, naturalnie i zwiewnie. Epilog recenzowanego wydawnictwa, zatytułowany Live And Let Live, zaczyna się niepozornie i początkowo stanowi klasyczną formę piosenki. Zbudowane z symetrycznych fraz zwrotki cechuje pogodny charakter melodii, z kolei udramatyzowany refren zdobią choćby tęskne pejzaże smyczków. Przedzielają one zwięzłe wersy od słów: „this is”. Po dwóch zwrotkach i odpowiadającym im refrenach następuje zupełnie nowy odcinek, przyciemniony mrocznymi szmerami perkusji. Najbardziej efektownie brzmi jednak w mojej opinii płynące niespiesznie zakończenie. Aż nie wiem, którą jego warstwę uznać za fundamentalną, czy wsłuchiwać się w szlachetne okrzyki wokalne, wsparte chóralnymi wielogłosami, czy w zgrzyty trąbki z tłumikiem, a może smyczkowe melodie, to znów skandowane postukiwania gitary. Tekst już nie po raz pierwszy ukazuje zaraźliwą radość życia, jednak w tym przypadku przedstawioną na tyle dosadnie i ekspresyjnie, że dźwięczy ona w mych uszach jeszcze długo po ostatecznym zwieńczeniu całego utworu.
Rozbłyskująca księżycowymi impresjami płyta i/o Petera Gabriela jest albumem marzycielskim, melodyjnym, w gruncie rzeczy niezwykle pogodnym, a pod względem tekstowym pełnym ogromnej miłości podmiotu lirycznego do życia i natury. Muzycznie obcujemy tu zarówno z mrokiem elektronicznych płaszczyzn, jak i symfonicznym rozmachem, za który odpowiedzialne są instrumenty smyczkowe, a także dęte. Żwawa rytmika to z kolei zasługa perkusyjnych uderzeń, często hałaśliwych, ale też subtelnie szemrzących. W głosie wokalisty wciąż króluje rześka jaskrawość, słyszalna głównie podczas ekspresyjnego wybrzmiewania samogłosek, a ponadto drzemiąca w tęsknych falsetach. Niejednokrotnie wiodące melodie przesiąknięte są deklamacyjną tajemniczością niskich rejestrów. Wciąż pozostaję pod wielkim wrażeniem pomysłowości całego wydawnictwa, mój zachwyt wzbudza także piosenkowa różnorodność, dzięki której niemal każdy jest w stanie znaleźć w tych dźwiękach coś dla siebie.