Koncerty

Doznanie symfoniczno-rockowych pejzaży pod batutą Archanioła Gabriela

26 maja 2023
Tak jak obiecałam przed tygodniem, zrelacjonuję Wam dzisiaj to, co wydarzyło się 18. maja w krakowskiej Tauron Arenie. Miał tam miejsce pierwszy koncert najnowszej trasy Petera Gabriela, zatytułowanej (od niewydanej jeszcze, ale powoli odsłanianej przez artystę) płyty i/o. Trudno będzie mi powściągnąć emocje, gdyż bez wahania mogę nazwać to wydarzenie spektakularnym i niezapomnianym. Choć wielkimi słowami nie należy szafować, kiedyś musi nastąpić moment, by wreszcie ich użyć. Niechaj więc zaistnieją w poniższych akapitach.

Krakowski koncert Petera Gabriela zdecydowanie można określić mianem rockowo-symfonicznego spektaklu. Składał się bowiem (na wzór przedstawień teatralnych) z dwóch zróżnicowanych scenograficznie aktów, przedzielonych przerwą. Z kolei wśród towarzyszących artyście muzyków byli zarówno instrumentaliści typowi dla rockowych zespołów, jak i rodem z orkiestry symfonicznej. Za rockowe dźwięki odpowiadała przede wszystkim święta trójca muzyków, akompaniujących Gabrielowi od wielu lat. Dystyngowanym mrokiem częstował nas basista – Tony Levin, wzbogacający dodatkowo brzmienie swego instrumentu syntezatorowymi dźwiękami, gitarzysta – David Rhodes urzekał ekspresją ostrych jak brzytwa motywów, natomiast serce zespołu – perkusista Manu Katché trzymał wszystkie utwory w rytmicznych ryzach, nierzadko wprowadzając szczyptę egzotyki w postaci iście plemiennych uderzeń. Pejzaże rodem z muzyki klasycznej zapewniła sekcja smyczkowa, w ramach której królową była prześliczna wiolonczelistka i wokalistka zarazem – Ayanna Witter-Johnson. Nie zabrakło też melancholijnych współbrzmień skrzypiec i altówki, a także sekcji dętej, czyli: trąbki, niejednokrotnie słyszalnej z tłumikiem i obfitującej w zmysłowe powarkiwania, waltorni oraz fujarki, a może fletu prostego – niekwestionowanego specjalisty w dziedzinie  etnicznych ornamentów, które wypływały czasem na powierzchnię z gąszczu innych warstw. Zanim przejdę do piosenkowych konkretów, nie mogę pominąć milczeniem wokalnych walorów Petera Gabriela, który pomimo wieku siedemdziesięciu trzech lat zapierał dech w piersiach trudnymi wykonawczo wysokimi dźwiękami, krystalicznie czystymi falsetami, jaskrawą głębią swego głosu, często kunsztownie zaprószonego zamszową matowością. Warto przy okazji podkreślić, iż wszystkie kompozycje zabrzmiały w oryginalnej tonacji, a zatem wokalista ani przez moment nie poszedł na łatwiznę, by ją w którymś utworze obniżyć.

Nie wiem, czy kiedykolwiek uczestniczyłam w wydarzeniu, podczas którego napięcie było aż tak dozowane. Przyznam bowiem, że początek koncertu wzbudził moją konsternację. Usłyszawszy intymną wersję kompozycji Washing of the Water z płyty Us, zdominowaną przez klarowne, tęskne dźwięki akompaniującego sobie na fortepianie Gabriela, trochę nie wiedziałam, co myśleć. Znając skład muzyków, pragnęłam wszak mocnego uderzenia, a dostałam akustyczną balladowość. Tym bardziej, że kolejny, nieco orientalny w swym wyrazie utwór Growing Up z albumu Up, mimo większej potęgi wykonawczej, głównie za sprawą instrumentalistek smyczkowych, dzielnie towarzyszących wokaliście w chórkach, nadal nie zapewnił mi pełni brzmienia. Uczynił to dopiero kolejny, obezwładniający melodyjnością utwór, zatytułowany Panopticom, będący pierwszym singlem z zaanonsowanej przeze mnie wcześniej płyty i/o. Warto w tym miejscu dodać, że nowe utwory wokalista prezentuje słuchaczom w dniu każdej, comiesięcznej pełni księżyca. Tak nieszablonowe odkrywanie kart rzeczonego albumu jest w mojej opinii szalenie wizjonerskie i pokazuje, że muzyk nieustannie zaskakuje intrygującymi obliczami swej twórczości. Podczas wnikliwego wsłuchiwania się w koncertową wersję Panopticom, moją uwagę zwróciła dźwięczność głosu wokalisty, szczególnie uwydatniona, gdy ekspresyjnie śpiewał on tytułowe słowo, mantrycznie repetowane na przestrzeni wszystkich refrenów. Pierwsze łzy wzruszenia pojawiły się u mnie nieco później, gdy usłyszałam witalną, przepełnioną wytworną lekkością kompozycję i/o, której przyświecała uniwersalna myśl przewodnia: „i’m just a part of everything”, czyli w tłumaczeniu na język polski: „jestem jedynie częścią wszystkiego”. Zawarte w tytule literki spowijają tu wpadające w ucho, stadionowe wykrzyknienia, trochę przywodzące mi na myśl estetykę formacji U2. To, że mylić się jest rzeczą ludzką, wokalista pokazał w (również jednym z najnowszych singli) Playing for Time. Podczas grania początkowych akordów, w pewnym momencie muzyk ostro rozjechał się z basistą. Byłam święcie przekonana, że Gabriel będzie brnął w tę nieco jazzową harmonię, ale przerwał piosenkę i skomentował swój błąd z uśmiechem oraz znanym sobie dystansem. Kiedy rzeczona kompozycja rozległa się już bez pomyłki we wstępie, zachwyciła mnie tęskną śpiewnością linii melodycznej. Jako ciekawostkę dopowiem, iż patetyczne rozpoczęcie owego utworu może odrobinę budzić skojarzenia z Marszem Żałobnym Chopina, zwłaszcza że wykonywane jest przez Gabriela na fortepianie.

Miałam poczucie, że publiczność raczej chłodno przyjmowała nowe kompozycje, gdyż czekała na znane przeboje. Tymczasem wokalista poszedł jeszcze o krok dalej – postanowił obdarować nas także piosenkami, które dotychczas oficjalnie nie ujrzały światła dziennego. Takim utworem był choćby This Is Home, podczas słuchania którego bez trudu dałam się ponieść lirycznej sielankowości melodii wokalnych (Gabriela oraz żeńskiego chórku), a także natchnionym szmerom perkusji i subtelności wysokich dźwięków skrzypiec. Jeszcze jedna, zupełnie premierowa piosenka skradła moje serce od pierwszych dźwięków. To ociekająca romantyzmem ballada Love Can Heal, z niezwykle nośnym, chóralnym, eterycznie musicalowym refrenem. Gorączkowo odliczam dni do usłyszenia jej studyjnej premiery. W kolejnym koncertowym prawykonaniu, marzycielsko symfonicznej i ckliwej piosence And Still, wiolonczelistka  – Ayanna Witter-Johnson wyczarowała barwną solówkę, utkaną z długich, przenikliwych, wartko przepływających dźwięków.

Znaczący dla mnie moment koncertu stanowiło wykonanie dynamicznego przeboju Digging in the Dirt, pełnego szorstkich zgrzytów trąbki, tajemniczych współbrzmień gitary oraz gospelowych chórów, między innymi uporczywie powtarzających frazę: „i told you”. Bodaj największym, ale rzecz jasna pozytywnym zaskoczeniem była mroczna ballada Darkness z albumu Up, która intymnie zainicjowała drugą część koncertu. Wszechobecny chłód owego dynamicznego utworu rozjaśniła choćby łagodnie zaśpiewana przez Gabriela fraza: „there’s no control over me”.

Najsilniej reprezentowaną płytą okazał się, co ani trochę nie dziwi, mój ukochany, naznaczony komercyjnym sukcesem album So. Usłyszeliśmy z niego aż pięć utworów. Po pierwsze – tuż przed niespodziewaną, ale jak już wspomniałam wpisaną w narrację koncertu przerwą, pojawił się Sledgehammer, zachwycający jazzową pulsacją i surowymi dźwiękami sekcji dętej. To jeden z tych utworów, gdy publiczność wymknęła się z konwencjonalnych ram siedzących miejsc i zaczęła na stojąco żwawo podskakiwać do rytmu, jak przystało na prawdziwy koncert rockowy. Po drugie – w pewnej chwili niemal z dźwiękowego niebytu wyłonił się mój absolutnie najukochańszy fragment koncertu, czyli utwór Don’t Give Up. Peter Gabriel pokazał tu całą paletę wykonawczych barw, od mrocznych fragmentów, aż do ekspresyjnych dźwięków w wysokim rejestrze, choć przyznam, że trochę się przestraszyłam, gdy drugą część pierwszej zwrotki zaintonował on niżej od studyjnego pierwowzoru. Na szczęście jednak, począwszy od kolejnego wersu, zaprezentował kunszt swego głosu, śpiewając już w takim rejestrze, z jakim byliśmy przez lata osłuchani. Powszechnie wiadomo, że Don’t Give Up jest duetem, a zatem Gabrielowi godnie partnerowała  anonsowana już wcześniej wiolonczelistka, tym razem słyszalna w pełnej krasie w roli wokalistki – Ayanna Witter-Johnson. Wykonała ona swoją partię w quasimusicalowej estetyce, śpiewając bardzo stylowo, melancholijnie i z rozedrganiem. Tylko raz, na słowie „can” z lekką niepewnością zaintonowała górny dźwięk. To był utwór, w którym łzy wzruszenia płynęły z mych oczu gęstym strumieniem, wszak rzadko mam możliwość usłyszeć na żywo jedną z najważniejszych dla mnie kompozycji. Powróćmy do reprezentantów albumu So, które uczyniły niezapomnianym ów koncert. Po trzecie zatem – jednym z najmocniejszych punktów całego wydarzenia było ogniste wykonanie Red Rain z urodziwym refrenem, który usłyszany raz, nie daje o sobie zapomnieć. Ta słynna piosenka została odśpiewana na całe gardło przez rozentuzjazmowaną publiczność. Po czwarte – rozpaliło mnie do czerwoności motorycznie przystępne, fascynujące jazzowym rytmem Big Time. Wreszcie po piąte – jako jeden z bisów wybrzmiało In Your Eyes, które także poderwało widzów z miejsc, ujmując pogodnym nastrojem melodii oraz nieco teatralnymi, pełnymi uroku wstawkami wokalnymi basisty – Tony’ego Levina.

Spośród największych przebojów, nagrodzonych sowitym aplauzem ze strony publiczności, nie mogło zabraknąć połamanego rytmicznie, uroczystego Solsbury Hill, a także gromko, chóralnie wywrzeszczanego na sam koniec przez wszystkich zgromadzonych – Biko, w którym najsilniej przykuły moją uwagę oryginalne, etniczne sample dudów i afrykańskich chórów. Manu Katché zaprezentował tu kunszt plemiennych kaskad perkusyjnych uderzeń, stanowiących nadzwyczajne przypieczętowanie zarówno opisywanego utworu, jak i relacjonowanego koncertu.

Przeżywając całą sobą każdy dźwięk spektakularnego wydarzenia, jakim niewątpliwie był krakowski występ Petera Gabriela, miałam poczucie obcowania ze sztuką najwyższej próby. Choć w mojej recenzji skupiłam się głównie na muzycznych detalach, warto również podkreślić, że wizualizacje były istotną częścią całego spektaklu i silnie licowały z tekstowym przekazem utworów. Zwrócę również uwagę na akustyczne walory krakowskiej Tauron Areny, choć mam świadomość, że w tej kwestii trudno niektórych zaspokoić, bo malkontentów nie brakuje. Jeśli chodzi o mnie jednak, dźwięki każdego instrumentu słyszałam bez żadnych zakłóceń, rozkoszując się ich niesamowitą selektywnością. Na całej linii zawiodła natomiast sztuczna inteligencja, która nie poradziła sobie z kwiecistymi metaforami, obecnymi w konferansjerce artysty, dostając małpiego rozumu zwłaszcza wtedy, gdy Gabriel próbował mówić pojedyncze słowa w języku polskim. Inne humorystyczne wpadki rzeczonego automatu to między innymi przetłumaczenie nazwiska skrzypaczki (Hall) jako centrum handlowe. Cóż mogę więcej dodać, pod względem dźwiękowym było tak, jak kocham najbardziej, czyli szlachetnie, nie tylko stricte rockowo, lecz także symfonicznie, a wszystko rozgrywało się pod batutą mistrza, jednego z największych żyjących twórców, artysty przez duże A – Petera Gabriela.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.