Płyty

Doznanie ambitnego popu sprzed lat

9 lutego 2024
Uwielbiam opisywać perły rodzimej fonografii, dlatego dziś powrócę do albumu Bez limitu zespołu 2 Plus 1. To 10 melodyjnych kompozycji, urzekających piramidami elektronicznych współbrzmień, modnych w latach osiemdziesiątych zeszłego stulecia. Z kolei teksty, odnoszące się do egzystencji w szarej, PRL-owskiej rzeczywistości, są dziełem znakomitego twórcy – Andrzeja Mogielnickiego.

Śpiewne utwory formacji 2 Plus 1 mają w sobie urokliwą lekkość oraz wykonawczą głębię. Nieżyjący już niestety, wspaniały muzyk i multiinstrumentalista – Janusz Kruk zdefiniował niezwykle oryginalne brzmienie formacji, a wokalistka – Elżbieta Dmoch, obdarzona nietuzinkową, żarliwą barwą głosu, wniosła do tych pięknych melodii niepowtarzalną wrażliwość muzyczną. Z kolei grający na wielu instrumentach Cezary Szlązak upiększył niektóre piosenki choćby klaksonowymi, często ascetycznie surowymi dźwiękami saksofonu. Bez limitu jest ósmym studyjnym albumem 2 Plus 1 i pierwszym, w ramach którego muzycy odeszli od zwiewnych, nieco archaicznych, folkowych ballad na rzecz tanecznych, synth popowych brzmień. Płytę rozpoczyna dynamiczna kompozycja, zatytułowana Krach. Ujmuje już początkowy, podniosły i marszowy rytm perkusji wespół z symetrycznymi, zwięzłymi motywami klawiszy. Elżbieta Dmoch teatralnie moduluje swym mrocznym wokalem, naprzemiennie recytując i śpiewając poszczególne wersy oraz ekspresyjnie podkreślając pojedyncze głoski. W refrenie tytułowe słowo ulega dźwięcznym powtórzeniom, muzycznie otoczonym szczyptą zmysłowego, wokalnego swingu. Drapieżne, jednak niepozbawione płynności glissanda, czyli prześlizgnięcia pomiędzy dźwiękami, a także kunsztowne ornamenty, zdobią wyrazy, rymujące się ze słowem „krach”, takie jak „strach”, czy „snach”. Drugą zwrotkę przyciemnia ostrość katarynkowych, klawiszowych warstw, natomiast recytacja wokalistki zostaje m.in. poszerzona o świdrujący szept w wersie: „pytanie o kasztany z Placu Pigalle”. Z kolei gardłowy okrzyk na słowach: „nie ma szmalu” jednoznacznie kojarzy mi się z ekspresją wykonawczą Małgorzaty Ostrowskiej. Przed kolejną zwrotką, pełną rozdzierających, wokalnych motywów w wysokim rejestrze, objawia się krótkie, ale treściwe, perkusyjno-klawiszowe solo, zbudowane z hałaśliwych terkotów. Zresztą podobne, przesiąknięte podniosłością stukoty domykają cały utwór. Uporczywy, urywany dźwięk, imitujący telefoniczny sygnał, stanowi początek kompozycji Gorące telefony. Kształtuje ją żwawy rytm, a motoryczną melodię potęguje robotyczność wokalu Janusza Kruka. Zwłaszcza w refrenie nasilają się przestrzenne glissanda, wieńczące poszczególne frazy. Gwałtowne kaskady perkusyjnych uderzeń potęgują obecny w utworze nastrój grozy i strachu przed technologicznym zniewoleniem społeczeństwa, o którym mowa w tekście. Kulminacją piosenki jest rozpaczliwa chęć nawiązania telefonicznego połączenia, słyszalna stereofonicznie i recytowana równocześnie w dwóch językach – angielskim oraz rosyjskim. Skoro już wywołałam język angielski, wspomnę, że kolejny utwór został opatrzony anglojęzycznym tytułem – China Boy. Kształtują go taneczne, klawiszowe motywy, zatopione w gęstwinie pogłosu. Elżbieta Dmoch ponownie zachwyca rozbuchaną teatralnością, a wykonane przez nią wysokie dźwięki trochę przywodzą mi na myśl wokalną estetykę Kate Bush. Dyskretne, ale kunsztowne harmonie wokalne oplatają tytułowe wyrazy, podczas gdy klawiszowe motywy wzmagają liryzm wiodącej melodii refrenu. Nie brakuje też osobliwych grzechotów, stanowiących instrumentalny przerywnik przed drugą zwrotką. Tekst porusza problematykę szukania lepszego świata poza granicami naszego kraju, gdyż to, co nieznane i dalekie przyciągało swoją egzotyką obywateli kraju nad Wisłą, żyjących w socjalistycznych czasach. Od razu przypomniała mi się, osadzona w pokrewnej tematyce piosenka Frankie, czy ci nie żal zespołu Papa Dance, napisana zresztą również przez Andrzeja Mogielnickiego. Ona także roztacza przed nami wizje rajskiej, zagranicznej idylli, zapewniając nam choć na chwilę: „jednoosobowy, parotygodniowy sen o Hollywood”. Powróćmy jednak z tych luksusowych podróży pod nasze polskie strzechy, a pomoże w tym jakże swojsko zatytułowany utwór – Boogie o 7 zbójach. Rzeczony taniec słychać już w początkowych, instrumentalnych dźwiękach. Zaraz po nich rozbrzmiewają dynamiczne pojękiwania wokalne na samogłosce „o”. Następnie obcujemy naprzemiennie z fragmentami recytowanymi oraz śpiewanymi, gdzieniegdzie przyprawionymi szlachetnością wyrafinowanych wielogłosów. Pogodne słowa, namawiające do przetańczenia życia wbrew wszelkim niepokojom, najsilniej obrazuje fragment: „wielkiej swojej szansy więc się chwyć, trzeba tańczyć, aby żyć”, ubrany w melodyjną, wzruszającą do łez szatę muzyczną. Wytworność cechuje choćby dźwięczne podwojenie głoski „o” w wyrazie „krok”. Tuż przed nadejściem drugiej zwrotki na pierwszy plan wysuwają się szorstkie motywy saksofonu. Warto jeszcze zauważyć, że to właśnie w zaanonsowanej zwrotce po raz pierwszy i ostatni padają słowa: „bez limitu”, które użyczyły tytułu recenzowanemu albumowi. W złowrogim, mrocznym przeboju Nic nie boli, najpierw ujmuje mnie kontrast pomiędzy rytmiczną recytacją wersów na przestrzeni zwrotek a zadumaną, pełną niskich rejestrów melodią wokalną refrenu, skrzętnie zdublowaną przez gitarowe dźwięki. Drugą zwrotkę wzbogaca zmysłowa teatralność, natomiast kolejne refreny wybrzmiewają o wiele bardziej ekspresyjnie od początkowego, gdyż zostały zaśpiewane w wyższym rejestrze, czyli tzw. oktawę wyżej. Do intrygujących detali należy również zaliczyć sugestywne repetowanie słowa „ból”, a także przenikliwe solo gitary, melodycznie nawiązujące do przebojowego refrenu. W ostatnim refrenie główną melodię zdwaja uporczywe powtarzanie sylaby „na” oraz gęste, samogłoskowe pojękiwania.

Przyszedł czas na moją najukochańszą piosenkę z albumu Bez limitu – emocjonalne, dojmujące, monumentalne dzieło, zatytułowane Requiem dla samej siebie. Patetyczny smutek generują już inicjujące całość warstwy klawiszy, chwilami dzwoneczkowe, jaskrawe, jednak głównie z symfonicznym rozmachem naśladujące smyczki. Ów przepełniony ponurą aurą wstęp trwa prawie minutę. Uroczysty nastrój kontynuuje melodia wokalna Elżbiety Dmoch. Tekst mówi o pożegnaniu własnej tożsamości, zgubieniu drogocennych ideałów. Najpierw wokalistka zdaje się studzić swe uczucia, bagatelizując ten stan rzeczy słowami: „właściwie nic nie stało się, mała, śmieszna rzecz”. To jednak tylko pozory, bo wspomniane frazy zostały zaśpiewane rozdzierająco, wręcz płaczliwie. Wykonawczyni odpowiada tu za dwie partie wokalne, z których pierwszą (głęboką, mroczną, w niskim rejestrze) zagłusza druga, zgrzytliwa, gardłowa, rozbrzmiewająca oktawę wyżej. Wtem, stery przejmuje tylko jedna, wyższa linia melodyczna, świecąca niepowtarzalnym blaskiem od wersu: „za oknami wciąż na pozór ten sam świat”. Elżbieta Dmoch absolutnie przeszła tutaj samą siebie, imponując ognistą ekspresją powoli wybrzmiewających, rozwibrowanych, czasem odrobinę zachrypniętych dźwięków. Uroczysty nastrój w zwieńczeniu kompozycji zawdzięczamy statycznym odgłosom bicia kościelnych dzwonów, które jednak rychło ulegają wyciszeniu, pozostawiając mnie każdorazowo w poczuciu bezdennej rozpaczy, ale nie takiej przytłaczającej, raczej oczyszczającej. Bodaj najbardziej nośnym utworem na recenzowanym wydawnictwie jest Superszczur, w zawoalowany sposób rozprawiający się z chytrymi mackami systemu totalitarnego, potrafiącymi wejść dosłownie wszędzie, siejąc wokół strach i spustoszenie. Zwrotki cechuje zawadiacka, rytmiczna recytacja symetrycznych wersów, ale nie brakuje też intrygujących detali wykonawczych, choćby płynnego glissanda  na słowie „dno” w drugiej zwrotce. Refren kształtują ascetyczne motywy, najczęściej złożone z sześciu dźwięków, dopiero później przeradzające się w hałaśliwe repetowanie słowa „super”. Za najciekawszy moment uważam onomatopeiczne wyrazy, takie jak „łup” oraz „szur”, zaśpiewane przez wokalistkę wysokim, odrobinę nawet quasioperowym głosem. Poruszającą we mnie sentymentalną żyłkę piosenką jest Gdy grali dla nas Rolling Stones, bowiem dzięki niej przenosimy się do krainy wspomnień z pamiętnego koncertu legendarnego zespołu w warszawskiej Sali Kongresowej, który odbył się 13 kwietnia 1967 roku. Autor tekstu odnosi się do owego wydarzenia po piętnastu latach, gorączkowo rozmyślając nad ludźmi oraz światem wtedy i teraz, przy czym za teraźniejszość w kontekście opisywanej płyty uznajemy 1983 rok. Zapytuje m.in. o świat: „rock and roll w nim jeszcze brzmi, czy już więcej bluesa w nim”. Iście rockowy sznyt zapewniają tu szorstkie, statyczne motywy basu, jak również saksofon, najgłośniej słyszalny w zwieńczeniu utworu, gdy osobliwie improwizuje na kanwie chwytliwej linii melodycznej refrenu. Z kolei wokalną wstawkę Elżbiety Dmoch wyróżnia melorecytacja w niskim rejestrze. Niezwykle radosna melodia i gęsty, jaskrawy akompaniament instrumentalny cechują mającą nieco zmysłowy oraz kokieteryjny wydźwięk kompozycję Hallo, Panie Freud. Mogielnicki wziął tu na warsztat skomplikowaną specyfikę miłosnych relacji, które potrafią skończyć się nagle, przebiegając nie tak, jak byśmy chcieli, ponieważ druga strona często wcale nie jest zainteresowana tą pierwszą. Wykonawczo zachwycają mnie pełne gracji udźwięcznienia, choćby w wyrazie „Freud” oraz wyszukane słowa, szlachetnie rymujące się ze sobą: „deprawacje” i „konfiguracje”. Przestrzenny pogłos otacza zwielokrotniany wyraz „hallo”. Epilog całego albumu stanowi kolejny, rozpoznawalny przebój – XXI wiek (dla wszystkich nas). Jako ciekawostkę warto zaznaczyć, iż skomponował go znakomity klawiszowiec – Jerzy Suchocki. Tutaj autorowi słów towarzyszą marzenia o idealnym świecie, które jak mniema urzeczywistnią się w XXI wieku. Jako że już ponad 20 lat funkcjonujemy w nowym stuleciu, możemy zweryfikować mrzonki Mogielnickiego, słyszalne choćby w wersach: „nowy, nieznany brzeg bajecznych szans”. Wszak dotykają nas zewsząd katastrofy klimatyczne, panoszy się mnóstwo chorób, a podziały polityczne są większe niż kiedykolwiek. Gdzież podziały się zatem bajeczne szanse, czy nadejdą one dopiero w następnym stuleciu? Melancholijna oprawa muzyczna opisywanego utworu obfituje w katarynkowe współbrzmienia klawiszy. Rytmikę można określić mianem tanecznej, natomiast rozedrgana, gardłowa melodia Elżbiety Dmoch wielokrotnie została przyprawiona gęstymi, monumentalnymi chórami.

Album Bez limitu zespołu 2 Plus 1 to 10 nośnych, synth popowych kompozycji, pełnych nieziemskiego konglomeratu dźwiękowych barw. Klawiszowe warstwy oczarowują swą niemal symfoniczną gęstwiną, a teatralny wokal Elżbiety Dmoch olśniewa precyzją wykonawczą, jak również szerokim spektrum możliwości głosowych. Warto też zwrócić uwagę na geniusz kompozytorski multiinstrumentalisty Janusza Kruka, który jak z rękawa potrafił sypać ciekawymi pomysłami melodycznymi. Niebanalne, szlachetnie napisane teksty prawdziwego poety piosenki – Andrzeja Mogielnickiego pierwszorzędnie rozprawiają się natomiast z ponurą atmosferą szarych, PRL-owskich czasów. Jeżeli nie odstrasza Was nieco plastikowe, elektroniczne brzmienie, z którym kojarzone są lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, polecam wsłuchać się w te ambitne, przystępne, chwilami nawet taneczne utwory.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.