Doznanie wielobarwnych odcieni liryki
Dawno nie opisywałam Wam ze swojej perspektywy spektaklu teatralnego, ale dziś okazja ku temu jest szczególna. Jeszcze przez kilka dni lutego (od jedenastego do czternastego) na deskach warszawskiego Teatru Ateneum można oglądać znakomite przedstawienie, zatytułowane Licencja na lirykę. To spektakl w reżyserii Jacka Bończyka, który de facto jest jego recitalem. Składają się na niego utwory autorów tekstów bliskich anonsowanemu aktorowi. Chcąc zachęcić Was do obejrzenia owego przedstawienia, pragnę zaprezentować swoje wrażenia po jednym ze styczniowych spektakli.
Już niemal na wstępie zaznaczę, iż doborem piosenek oraz ich nietuzinkowymi interpretacjami Jacek Bończyk skradł moje serce, a tytułowa licencja na lirykę należy mu się bezdyskusyjnie. Ów znakomity aktor i wokalista w jednej osobie, obchodzi w tym roku trzydziestolecie pracy artystycznej, jednakże na przekór benefisowemu nadęciu poszedł nomen omen w lirykę. Akompaniuje mu bowiem jedynie dwóch muzyków – pianista oraz kontrabasista. Dodatkowo całość okraszają metaliczne płaszczyzny gitary Jacka Bończyka. W obsadzie przedstawienia, klawiszowców jest dwóch – Konrad Wantrych i Michał Lamża (akurat podczas przedstawienia, na którym byłam, z rozkoszą wsłuchiwałam się w jazzowe pejzaże Michała Lamży), na kontrabasie natomiast towarzyszy artyście znakomity muzyk – Wojciech Gumiński. To jego zgrzytliwe, ale jakże piękne multiplikacje melodyczne rozpoczęły cały spektakl, otwierając tym samym przed nami na oścież wrota różnych odcieni liryki. Przedstawienie zainicjowała kompozycja tytułowa, zwiewny walczyk, napisany specjalnie do tego spektaklu przez Konrada Wantrycha (warstwa muzyczna) i Jacka Bończyka (tekst). Wciąż mam w uszach śpiewną rytmiczność, z jaką wokalista barwnie zaznaczał sylabę „li” w kluczowych wyrazach. Jacek Bończyk niezwykle sprawnie, naturalnie i z wyczuwalnym pierwiastkiem osobistej narracji zapowiadał kolejne bloki tematyczne. Należy bowiem zaznaczyć, że przez coraz to nowe barwy liryki przeprowadziło nas łącznie sześciu wspaniałych autorów tekstów: Stanisław Staszewski, Edward Stachura, Jacek Kaczmarski, Julian Tuwim, Grzegorz Ciechowski oraz reżyser spektaklu we własnej osobie.
Ze spuścizny szlachetnego barda – Stanisława Staszewskiego szczególnie ujął mnie mrok, który w wyjątkowy sposób artysta wydobył z jakże słowiańskiej Celiny. Na drugim biegunie z kolei paryska wytworność pełnego pasji i żaru Balu kreślarzy. Wokalista przez każdą frazę tej kompozycji przemykał ze znaną sobie galanterią. Na co dzień raczej nie słucham poezji Edwarda Stachury, bo rzadko satysfakcjonują mnie jej wokalne odsłony. Tutaj jednak od pierwszych dźwięków dałam się ponieść chłodnej motoryce owych strof. Wykonana na finał tego segmentu tematycznego Biała lokomotywa wręcz zmiotła mnie z powierzchni ziemi ogromną ekspresją, a także dykcyjną precyzją. Przeczytawszy przed obejrzeniem całości listę zapowiadanych autorów, byłam niezmiernie ciekawa, jakie utwory Jacek Bończyk wybierze z szerokiego dorobku swego imiennika – Jacka Kaczmarskiego. Interpretował jego piosenki wielokrotnie na różnych spektaklach i zawsze były to wersje brawurowe oraz zapadające w pamięć. Tym razem można było usłyszeć nieco mniej znane kompozycje mistrza. Melancholijną melodyjnością urzekła mnie piosenka Między nami, a zadumana delikatność to znak rozpoznawczy balladowej Muchy w szklance lemoniady.
Najbardziej imponującym momentem całego spektaklu były dla mnie trzy liryczne oblicza Juliana Tuwima. Pragnę w tym kontekście wspomnieć, że wokalista dokonał zapierających dech w piersiach interpretacji utworów kanonicznych, zdaniem niektórych wręcz nietykalnych. Mam na myśli choćby wzruszający do łez Grande Valse Brillante, gdzie namacalnie poczułam dramaturgię tego sentymentalnego, miłosnego tańca. Warto zauważyć, że jest to kompozycyjnie utwór niezwykle skomplikowany, ale dla Jacka Bończyka nie ma rzeczy niemożliwych i każdą niełatwą odległość pomiędzy dźwiękami zaśpiewał on wzorcowo. W piosence Tomaszów, której oryginalny, poetycki tytuł, nadany przez Tuwima, brzmi Przy okrągłym stole, wokalista dokonał godnego pochwały przewrotu formalnego. W znane, zakorzenione w świadomości odbiorców muzyczne frazy, które przed laty skomponował Zygmunt Konieczny, wokalista wplótł bowiem fragmenty tuwimowskiego wiersza, które wcześniej nie doczekały się oprawy muzycznej. W opisywanym bloku tematycznym nie zabrakło też przesiąkniętego zmysłowością walczyka – Pomarańcze i mandarynki, który jeszcze silniej niźli w niegdysiejszym wykonaniu Grechuty, poruszył mnie do szpiku kości czystą jak kryształ śpiewnością. Absolutnie musiały pojawić się również piosenki-reprezentantki z twórczości Grzegorza Ciechowskiego, którego rockowa poezja od kilkudziesięciu lat jest Jackowi Bończykowi szalenie bliska. Zabrzmiały więc dwa manifesty – zniewalająca patriotyzmem miłość do naszego kraju, czyli utwór Nie pytaj o Polskę oraz upstrzona emocjonalnymi pytajnikami i wykrzyknikami Biała flaga, której punktem kulminacyjnym było ekstatyczne solo klawiszy. Przyznam, że ogrom emocji wywołały we mnie kompozycje z tekstami samego bohatera spektaklu. Balans pomiędzy gwałtownością a tęsknotą odnalazłam w przepięknej piosence Nie zgadzam się, stworzonej kilkanaście lat temu dla Michała Bajora. Dekadencja, a dokładniej natrętne myśli o losach jednostki ludzkiej w obliczu końca świata pojawiły się z kolei za sprawą ognistego utworu Wniebowzięci, natomiast gorycz pandemicznej rzeczywistości autor odzwierciedlił w zjawiskowej urody balladzie – Zamknięci. Pełno w niej było dodatkowo ciekawych połączeń akordowych. Nie chcąc pozostawić jednak widzów w do bólu fatalistycznych nastrojach, na koniec pojawiła się odrobina optymizmu, iskierka nadziei na lepszy świat, funkcjonujący hen, w kosmicznej przestrzeni. To utwór I nawet jeśli, w którym prostota gitarowych akordów łączy się z pogodnym charakterem linii melodycznej. Na bis raz jeszcze wybrzmiała tytułowa kompozycja, a także zadumany, jazzujący, pełen ujmujących rytmicznością i jak najbardziej celowych pauz pomiędzy niektórymi słowami Przedostatni walc do słów niezastąpionego Wojciecha Młynarskiego.
Licencja na lirykę Jacka Bończyka to spektakl wzruszający, skłaniający do refleksji i stanowiący pozycję obowiązkową dla wszystkich miłośników wielowymiarowej poezji. Pomimo często gorzkich konstatacji mistrzów słowa, słychać w tych piosenkach (czasem jawnie, a momentami skrycie) iskierkę nadziei i tlącą się w oddali myśl, że może kiedyś będzie lepiej. Jestem pod ogromnym wrażeniem jedynych w swoim rodzaju wykonań Jacka Bończyka oraz jego konferansjerki, pełnej osobistych anegdot i pięknych wspomnień. Na szczególne wyróżnienie zasługują też muzycy – pianista Michał Lamża oraz kontrabasista Wojciech Gumiński, których kunsztowne solówki to nie tylko bogactwo wirtuozerii oraz jazzowych harmonii, lecz także zaduma melancholijnej śpiewności. Czuję, że zarówno wykonawcy, biorący udział w recenzowanym przedstawieniu, jak i widzowie warszawskiego Teatru Ateneum, otrzymali należną im w pełni licencję na lirykę. Jeśli chcielibyście takową dostać i Wy, niezwłocznie przybywajcie na ten znakomity spektakl.